sobota, 15 lipca 2017

Toeloop, Flip, Axel i inne nazwy, których zazwyczaj nie używasz, czyli "Yuri!!! on ice"

   

  
  Niepisana zasada mówi, iż historie w które się zagłębiamy powinny pasować klimatem do trwającej pory roku. Logika podpowiada, że to właśnie rajskie plaże, dzikie dżungle, nasłonecznione łany zbóż powinny stać się miejscem w akcji, w którym wraz z nowopoznanymi bohaterami przeżywać będziemy niezapomniane przygody. Ta normalniejsza część mojej osobowości niestety już dawno wzięła wolne dlatego też swój pierwszy tydzień wakacji spędziłam z „Yuri ! On ice” (znowu).


   W tym miejscu powinnam nakreślić fabułę, aby ten luźny wywód przyjąć mógł formę wpisu przynajmniej z grubsza zaplanowanego, jednakże już na tym etapie pojawia się pewien problem ze zdefiniowaniem czym tak właściwie jest „Yuri!!! On ice” (oprócz tego, że najlepszą produkcją ostatnich lat).

   YOI to anime sportowe (podobno) skupiających się na losach tytułowego Yuriego – młodego łyżwiarz figurowego, który po porażce jaką okazał się jego występ w finale Grand Prix postanawia rzucić wszystko i z podkulonym ogonem wrócić w rodzinne strony. Na jego drodze niespodziewanie staje jednak wielokrotny złoty medalista -Victor Nikforov, który z powodu braku inspiracji postanawia wziąć pod swoje skrzydła niepewnego siebie chłopaka i pomóc mu znów wrócić na lód. 
   Mamy więc prostą jak drut historie, opartą na schemacie od zera do bohatera osadzoną w środowisku łyżwiarzy figurowych, która teoretycznie powinna zainteresować jedynie zagorzałych fanów anime sportowego. Nieoczekiwanie ta prosta, w gruncie rzeczy, seria skupiła wokół siebie cały fanservis, a w obecnych rankingach góruje w sprzedaży blu-rayów. Z racji tego, iż dopiero raczkuję w kwestii japońskiej animacji cała otoczka która wytworzyła się wokół YOI była (i w sumie wciąż jest) dla mnie niezwykle fascynująca. Istnieją bowiem dwie grupy fanów posiadające odmienne zdanie do której kategorii należałoby przypisać to anime – jedna uparcie twierdzi, iż jest to anime sportowe, w której relacje między bohaterami są jedynie otoczką, druga grupa natomiast uparcie twierdzi, iż jest to klasyczny romans, który za miejsce akcji obrał zawody sportowe. Po powtórnym obejrzeniu całej serii wciąż nie mogę jednoznacznie stwierdzić co o tym wszystkim myśleć. Jak dla mnie jest to po prostu anime, które jedynie w 30% skupia się na fabule, reszta to tylko emocje, śmiech i łzy fanów.

Yuri to postać, którą nie da się nie pokochać. Pewnie dlatego, iż bardzo łatwo w jego poczynaniach odnaleźć cień nas samych.
   YOI niezaprzeczalnie jest tak cudowne dzięki wspaniale wykreowanym bohaterom. Tytułowy Yuri, to wręcz podręcznikowy przykład postaci, w którym każdy odnajdzie coś z siebie. Młody lekko wycofany chłopak z podkopaną pewnością siebie, który pomimo doskonałego warsztatu technicznego emocjonalnie nie jest w stanie udźwignąć presji jaka niosą ze sobą zawody, jest w swoich poczynaniach bardzo ludzki. Ani przez chwile obserwując jego zmagania nie ma się poczucia, iż przygląda się postępowaniu wykreowanej (i zaanimowanej) postaci. Dlatego też każda jego klęska i zwycięstwo tak mocno oddziałuje na widza. Nie ma co ukrywać, iż oglądanie jednej i tej samej sekwencji kroków kilkanaście razy podczas 12 epizodów nie jest najciekawszą rzeczą pod słońcem, jednakże YOI podnosi to doświadczenie na nowy poziom, sprawiając, że z zapartym tchem śledzimy każdy występ nawet jeśli sekwencje potrafilibyśmy odtworzyć już w domowym zaciszu. 
   To wszystko nie byłoby tak emocjonujące gdyby nie łączyło się z przemianą głównego bohatera, która dzieje się na oczach; przemianie z zahukanego chłopaka w młodego mężczyznę, który nie boi się sięgać po swoje marzenia. Rzadko kiedy zmiany zachodzące w bohaterze są tak subtelnie prowadzone a jednocześnie tak bardzo widocznie. Moim niekwestionowanym faworytem w tej materii jest moment, w którym chłopak porzuca swój wygląd nieśmiałego okularnika i przemienia się w bestie na lodzie podczas programu krótkiego. Yuri tym samym osiągnął coś co nie udało się wielu bohaterom przed nim – trafił prosto w moje serce.

Relacje Yuriego i Victora interpretować można różnie (choć przeglądając grafikę doszłam do wniosku, że fanservis i tak wie swoje w czym oddanie dopingują go sami twórcy). Jakby nie patrzeć jest to dwójka bardzo dobrze wykreowanych postaci, które czynią YOI tym czym jest.

   Dla osób mających słabość do bardziej drapieżnych osobowości YOI zaproponować może kolejnego Yuriego (tym razem z Rosji), nastolatka o piekielnych zdolnościach i równie ognistym temperamencie, dla którego obecne zawody są pierwszymi w grupie seniorów. Relacja na linii Yuri -Yuri, w której zaciekła walka o wygrana miesza się ze wzajemnym wsparciem (nawet jeśli okazywanym w dość osobliwy sposób) jest wyjątkowa. I sprawia, że każdy epizod ogląda się z uśmiechem na twarzy. Podobne relacje zauważyć można pośród innych zawodników, u których przyjaźń łączy się na stałe ze współzawodnictwem. Obserwując ich zmagania automatycznie robi się cieplej na sercu.

   Skoro o rozgrzewających serce relacjach mowa, nie sposób nie poruszyć relacji pomiędzy Yuri a jego trenerem Viktorem, która nieodmiennie dzieli fanów. W przypadku tej dwójki ciężko stwierdzić bowiem czy to jest przyjaźń czy to już kochanie i czy ich relacja nie jest czasem główną osią fabularną całości, podczas gdy zawody sportowe to jedynie ładnie wyglądająca otoczka. W kwestii tej nie pomagają również sami autorzy, którzy wyraźnie pierwsze odcinki YOI prowadzili w innym kierunku niż końcowe założenie przewiduje. Podczas pierwszego oglądania te dwuznaczne zachowania bohaterów bardzo mocno przepuszczałam przez to co przeczytałam wcześniej na forach, za drugim podejściem mimowolnie zaczęłam zauważać, iż coś rzeczywiście jest na rzeczy, jednakże w żaden sposób nie potrafię się zgodzić z osobami twierdzącymi, iż jest to tylko romans (choć 4 pierwsze odcinki rzeczywiście na to wskazywały, co swoją droga podczas powtórnego oglądania okazało się jedyną irytująca rzeczą w całej serii). Bez wątpienia niewyjaśnione relacje pomiędzy Viktorem a Yurim napędzają cały fanservis, a także stają się katalizatorem całej przemiany chłopaka. Jednakże jak dla mnie nie są główną osią fabularną, a jedynie wyjątkowo ciekawym dodatkiem (gdyż, co warto zaznaczyć, jest to jedna ze zdrowszych relacji romantycznej miedzy dwoma osobami tej samej płci, jakie widziałam w japońskich produkcjach).

Yuriego na lodzie obserwować możemy co epizod. Prawdziwą sztuką jest jednak za każdym razem wzbudzać w widzu żywe emocje. YOI to się jednak udało.
   Porzucając kwestie  romansów (lub ich braku zależy jak patrzeć), przyjaźni, rywalizacji, przejdźmy do zasady, którą kieruję się podczas wyboru anime, czyli kreski i soundtracku (*ekhem*). To co wyróżnia YOI już na pierwszy rzut oka to jedyny w swoim rodzaj opening, który podbił moje serce – od animacji, przez muzykę, a na backgroundzie skończywszy. Jego prostota przyciąga uwagę, a podkład muzyczny od razu trafia w ucho. Mogę go oglądać bez przerwy i prawdopodobnie nigdy mi się nie znudzi. Jednakże jest to tylko zapowiedz całego soundtracku zamieszczonego w serii, który posiada w sobie taką różnorodność gatunków muzycznych, iż z pewności każdy znajdzie coś dla siebie. Moim faworytem stał się jednakże tytułowy utwór „Yuri on ice”, który na stałe zagościł na moich playlistach.

   Podsumowując ten kompletnie nieskładny, spontaniczny wywód, o anime tak niezwykłym, iż potrafiło skruszyć moje zimne jak lód serce oraz przekonać do zgłębiania arkanów japońskiej animacji. "Yuri !!! on ice" jest jak ciepły kocyk otulający cię i chroniący przed całym złem tego świata. Jest to jedna z tych dobrych rzeczy, które trafiają się człowiekowi przez przypadek i zostają z nim już na zawsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz