piątek, 4 sierpnia 2017

Dobre książki mają smutne zakończenia. Podsumowanie cz. I (styczeń-lipiec)


Podsumowania to słodka udręka. Skondensowanie wszystkich myśli, które przebiegły przez moją głowę w ciągu minionych miesięcy do miarę zgrabnej notatki, która pozbawiona będzie skrótów myślowych nie jest łatwe. Stwierdziłam więc, że całkiem w porządku będzie zrobienie wstępnego zestawienie najlepszych książek w lipcu. Dzięki temu stworzenie czegokolwiek pod koniec grudnia z pewnością będzie łatwiejsze (chyba, że wszystko ulegnie zmianie, na co zawsze w skrytości ducha liczę ). Dokonując wyboru najlepszych powieści zorientowałam się, że wyjątkowo wszystkie wybrane przeze mnie pozycje, pomimo dużego zróżnicowania gatunkowego, różnej ilości stron, innych grup docelowych mają wspólny mianownik – brak cukierkowego happy endu. Nie jestem i nigdy nie byłam fanką szczęśliwych zakończeń, jednakże aż tak duże nagromadzenia książek kończących się wedle mojego gustu zaskoczyło nawet mnie samą.






248s. „ Call me by your name” André Aciman

   O „Call me by your name” dowiedziałam się przypadkiem przy okazji pojawienia się pierwszych zdjęć do filmu, którego premiera przewidziana jest na listopad (wygląda na to, że imdb w znacznym stopniu odmienia także moje czytelnicze życie, gdyż to nie jedyna powieść, której dowiedziałam się w ten właśnie sposób).
   Książka opiera się na w gruncie rzeczy prostej historii rozkwitającego romansu pomiędzy 17-letnim Enzo, a jednym z letników, spędzającym wakacje we włoskiej willi jego rodziców. Opowieści poruszających temat wakacyjnych miłości na półkach znaleźć można całą masę i zazwyczaj unikam ich jak ognia, powieść Acimana ma jednak w sobie to coś co pozwala całkowicie pochłonąć się opisywanemu przez niego historii. Już na pierwszy rzut oka wyróżnia ją niesamowity klimat.
   Każda strona niesie za sobą wspomnienie śródziemnomorskich wakacji, minionych lat (całość toczy się w latach 80.) i niezdefiniowanym pragnieniu powrotu do tamtych czasów. Sama relacja pomiędzy Enzo i starszym o prawie 10-lat Oliwerem nie jest jednoznaczna i nie mam nic wspólnego z tanim harlekinem czy niepodbudowanym niczym instant love. Przez bite pół książki Enzo obserwuje letnika, zastanawia się, wzdycha z ukrycia, analizuje czy dobrze odbiera otrzymywane sygnały. Obserwujemy poczynania protagonistów bez wnikania w ich przeszłość i  życie po za tym co tu i teraz. Sprawia to, iż mamy ciągłe poczucie, iż to wszystko jest tylko chwilą, a całe uczucie jest jedynie wakacyjnym romansem, po którym każdy bez żalu rozejdzie się w swoją stronę, lecz którego wspomnienia zostają w człowieku nawet po latach. 
   Im więcej czasu mija od przeczytania tym bardziej doceniam tę powieść, którą wyróżnia się czymś spośród wielu jej podobnych. Pierwszych parę stron czytałam z umiarkowanym zainteresowaniem, jednakże zakończenie, któremu daleko od jakichkolwiek plot twistów zrobiło na mnie na tyle duże wrażenie, że pokochałam ta historie. Jestem bardzo ciekawa w jakim stopniu książka zyska na popularności po premierze filmu i jakie zainteresowanie wzbudzi sama adaptacja. Jak dla mnie jest to najbardziej oczekiwana premiera tego roku (a są o duże słowa. gdyż w grudniu premier maja nowe „Gwiezdne Wojny” (!)).
   „Call me by your name” zawiera w sobie historie niezwykle klimatyczną, niezwykle ciepłą, wypełnioną po brzegi emocjami, którą poznanie opłacić musimy niestety własnym pękniętym sercem.



300s. „Holding the man” Timothy Conigrave

O historii zawartej w „Holding the man” napisałam już osobną opinie, którą znaleźć można tu. W jednym zdaniu: autobiografia niesamowicie angażuje i wzbudza za każdym razem żywe emocje.



1118s. trylogia „Zła krew” Sally Green

   Trylogia „Zła krew” jest jedną z tych serii, w których selekcja czytelników następuje już po pierwszym tomie, natomiast garstka, która zostaje pisze peany na temat kolejnych tomów. Pierwsza grupa narzeka na słaby warsztat, kiepskie dialogi, nieciekawych bohaterów i dziwną fabułę (zamiast słowa „dziwna” można w sumie wpisać dowolny przymiotnik, gdyż każdy ma jej do zarzucenia co innego). Grupa fanów chwali natomiast za ciekawie wykreowany świat, niebanalną historię, dynamicznych bohaterów, oraz ciekawe plot twisty. Po zapoznaniu się z wszystkimi częściami jestem skłonna zgodzić się z obiema grupami. 
   Seria Sally Green jest bowiem urocza w swojej nieporadności niemalże na każdej płaszczyźnie. Jest to ten szczególny rodzaj literatury, który kocha się nie za zalety, lecz pomimo wad. Podczas czytania nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż całość ma jakieś fnaficowe naleciałości. Bardzo fajnie nakreślony został punkt wejścia – głównym protagonistą jest Nathaniel, który w świecie zamieszkanym przez czarodziejki i czarodziejów zwanych białymi oraz czarnych – czarowników i czarownice, określany jest mianem półkodu z racji na swoje mieszane pochodzenie. Chłopak jest z tego powodu wykluczony ze społeczeństwa, na jego życie nakładane są kolejne ograniczenia, które ostatecznie doprowadzają go do walki o przetrwanie. Wyraźnie określony został cel do którego zmierza cała historia, lecz ścieżka miedzy nimi jest nienaturalna i nielogiczna. 
   Pod względem narracyjnym w niektórych momentach całość leczy i kwiczy. Koszmarne zdania i dialogi, z których nie da się nic wywnioskować dobitnie świadczą o tym, iż książka nie jest napisana dobrze. Kompletnie niewykorzystany został również świat przedstawiony. Choć można wyczuć, że autorka miała pomysł nie widziała jednak jak to przelać to na papier. Tyczy się to także postaci, które posiadają jakiś tam zestaw indywidualnych cech, jednakże bardziej się ich domyślamy niż widzimy jakie są. Innym problemem jest to, że autorka wprowadza całą masę postaci z którymi czytelnik nie ma żadnej więzi, co jest bardzo widoczne w momentach dramatycznych w których wyraźnie czuje się, że coś nie gra. 
   W sumie jedyną dość solidnie zrobioną postacią jest Natan, który cierpi jednak na syndrom niepodbudowanych niczym zmian nastrojów, z kolei jego przyjaciel Gabriel jest tylko ukazywany przez pryzmat jego relacji z protagonistą (które przez pierwsze dwie części są pokazywane dość nienaturalnie, jakby autorka próbując przejść z pkt A do B zachowała się jak słoń w składzie porcelany). 
  Gdzie jednak w tej litanii zażaleń znaleźć można miejsce na porównanie do fanficków? Większość serii młodzieżowych, które znaleźć można na sklepowych półkach są bardzo bezpieczne. Nie można mieć do nich większych zastrzeżeń, nie wywołują też swoją treścią większych dyskusji. Green w swojej serii porzuca jednak większość utartych pomysłów i daje upust swojej twórczej wyobraźnie. 
   W „Złej krwi” znaleźć można całą masę wątków, które do gustu przypadną nielicznym. Znajdziemy więc tu i naturalistyczne sceny tortur (przeprowadzane na nieletnim), masowe wybijanie bohaterów, momenty gore zahaczające o kanibalizm, bardzo niejednoznacznego głównego bohatera, z którym w zasadzie trudno sympatyzować, denerwujące wątki miłosne zakończone ciążą, dziwne relacje między bohaterami, nawet wątek LGBT znajdzie się w tym całym galimatiasie. Wisienką na torcie jest jednak zakończenie, po przeczytaniu, którego miałam na twarzy WTF. Tego nie da się nawet opisać. 
   Doskonale rozumiem osoby, dla których całość była zbyt ciężkostrawna, a braki w warsztacie autorki nie do przejścia, jednak dla osoby szukającej w książkach rozwiązań nieoczywistych jest to prawdziwa gratka, przy której „bawić się” będzie wyśmienicie.



2152s. trylogia „Z mgły zrodzony” Brandon Sanderson

   Z „Z mgły zrodzonym” w przeciwieństwie do moich licznych fiksacji łączy mnie głębokie, dojrzałe uczucie. Nie jest to jedna z tych pozycji po przeczytaniu których jestem nakręcona, o których ciągle mówię i które najchętniej od razu przeczytała bym jeszcze raz. Trylogia Sandersona sprawiła, że nie mogę przestać o niej myśleć jednocześnie nie zamieniając mnie w szaloną fangirl.
   Ciężko mi pisać o książkach tak dobrych jak trylogia Sandersona, gdyż jej wspaniałość uważam za rzecz kompletnie oczywistą. W przeciwieństwie do wcześniejszych pozycji trylogię tą jestem skłonna polecić każdemu nawet jeśli nie jest fanem fantastyki.
  Sięgając po „Z mgły zrodzonego” nie miałam żadnych oczekiwań. Ot, kolejna popularna książka, która może być potencjalnym kandydatem na wielką książkową miłość, najczęściej jednak pragnienie to okazuje się kompletną mrzonką. Po kilkuset stronach doszłam jednak do wniosku, że jest to seria, z którą chciałabym spędzić kolejne tygodnie.
   Z miejsca ujęli mnie bohaterowie wykreowani przez Sandersona – niesamowicie żywi, charakterystyczni, bardzo od siebie różni i idealni zgrani. Przy ilości postaci stworzonej przez autora fakt, iż każda z nich ma indywidualne cechy osobowości, które jednocześnie nie sprawiają, iż stają się one jednowymiarowe zasługuje na szacunek. Warto skupić się jednak na trójce głównych bohaterów – Vin, Eldenie, Kelsierze, z których każdy reprezentuje inny sposób myślenia i działania. Są to postaci wielowymiarowe, posiadające w sobie całą gamę szarości, które choć pragną czynić dobro, w swych dążeniach zbaczają z właściwych ścieżek. Rzadko się zdarza, aby podczas lektury odczuwałam tak pełne zrozumienie dla wyborów dokonywanych przez bohaterów, nawet jeśli nie były zgodne z moimi przekonaniami.
   Dobry bohater znaczy dla mnie często więcej niż najlepsza historia, jednakże Sanderson także fabularnie radzi sobie doskonale. Grube tomiszcza mają to do siebie, iż świat w nich przedstawiony najczęściej dopracowany jest do perfekcji. Tak było i tym razem. Choć proces wdrażania był żmudny, zrozumienie zasad rządzących światem wykreowanym przez autora jest bardzo satysfakcjonujące. Poszczególne wątki fabularne są natomiast idealnie wyważone – akacja równoważy się z postojami potrzebnymi na prezentacje świata, postaci, snucie dalszych planów, wątki miłosne są nienachalne, punkty kulminacyjne są doskonale rozłożone, plot twisty nie biorą się znikąd. Co do samej fabuły mam kilka małych „ale”, gdyż chwilami miałam wrażenie pewnej przewidywalności jednakże z nawiązką rekompensuje mi to jeden istotny wątek, wynikający bezpośrednio ze zdarzeń związanych z zakończenia pierwszej części – proces powstawania nowej religii. Jak dla mnie ten jeden motyw z miejsca sprawił, iż seria automatycznie trafiła na listę ulubionych. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim rozwiązaniem fabularnym. Do tej pory brak mi słów na genialność takiego posunięcia.
   Czym więcej czasu mija od przeczytania tego tomu, tym bardziej zdaje sobie sprawę jak bardzo rozbudowany jest świat Sandersona i jak krwawy los spotkał jego bohaterów. W czasie czytania nawet tego nie odczułam. Całość tak mnie pochłonęła, a ilość zdarzeń zaabsorbowała, iż na bieżąco ciężko skłonić się do chwili refleksji nad niektórymi zdarzeniami. Nie jest to jednak zarzut, a wręcz przeciwnie. Jako osoba uzależniona, od kartkowania książek podczas czytania, oraz obowiązkowego poznania zakończenie jeszcze przed przeczytaniem pierwszego zdania zaskoczona byłam, iż nie kusiło mnie do powielania moich starych przyzwyczajeń. To co czytałam tu i teraz było na tyle intensywne, iż nie potrzebowałam nic więcej.
   Podsumowując – „Z mgły zrodzony” to pozycja z najwyższej półki, w której zalet nie potrafię porządnie wymienić, gdyż jest ich zbyt wiele a wad nie dostrzegam.


Było blisko…

   Z racji tego, iż podczas tworzenia tej notki jedna z pozycji nagle straciła miano najlepsze postanowiłam, krótko podsumować książki, które wyróżniły się w tym półroczy jednak nie do końca zawładnęły moim sercem i umysłem.
  Pierwsza z nich to autobiografia Paula Kalanithi. „Jeszcze jeden oddech” to historia amerykańskiego neurochirurga, któremu pod koniec swojej rezydentury, na progu wielkiej kariery, która go czekała, zostaje zdiagnozowany rak płuc w IV stadium. Kalanithi pomimo świadomości, iż nie ma już przed sobą przeszłości, decyduje się dokończyć rezydenturę, ciągle się dokształcać, założyć rodzinę i walczyć do końca
   Jak każda tego typu historia „Jeszcze…” wzrusza i inspiruje. Wszystkie emocje dodatkowo podbija świadomość, iż historia ta nie doczekała się happy endu, gdyż Kalanithi przegrał walkę z chorobą w wieku 36 lat.
   Skupienie się nie na chorobie tylko na normalnym  życiu w jej cieniu, sprawiało, iż wszystko stawało się momentalnie bardziej dramatyczne, gdyż podczas czytania ciągle towarzyszyło mi wrażanie „ostatniego razu”. Całość tym samym zyskuje na dramatyczności, jednakże nie jestem pewna czy to ten rodzaj emocjonalnego szantażu który mi odpowiada. Inna rzeczą, która mi przeszkadzała był fakt, że miedzy wierszami(gdyż bohater nie był aż tak pyszny żeby to stwierdzać osobiście) zaznacza się, że mamy do czynienia z jednostka wybitną, wszechstronnie utalentowaną, której śmierć będzie wielka strata dla ludzkości. Paul jak i cała jego rodzina wydaje się przez to krystalicznie czysta. Rozumiem doskonale, że skoro są to wspomnienia oparte na jego przemyśleniach nie mogło być inaczej, jednakże mi, jako odbiorcy nieznacznie to przeszkadzało. Pomimo wielkich chęci nie potrafiłam utożsamić się z bohaterem. 
   W drożeniu się w tę książkę nie pomagał mi także fakt, iż Paul był myślicielem. Przeczuwając nadchodząca śmierć wiele spraw próbował sobie ułożyć, znaleźć jakiś sens, czy drogę którą ma podążać. Choć jego przemyślenia były w jakiś sposób piękne nie potrafiłam dopasować ich do moich własnych doświadczeń.
 W gruncie rzeczy są to dwa główne powody, które zdyskredytowały w moich oczach tą pozycje. Mogło być rewelacyjnie, wyszło bardzo dobrze, jednakże to wciąż za mało.
   Kolejna pozycja, która mogła chwycić za serce, jednakże w międzyczasie coś nie wyszło to „Waleczna czarownica” Danielle L. Jensen, czyli oczekiwane przeze mnie zwieńczenie trylogii klątwy. Pomimo najmniejszej objętości z całej serii kompletnie nie potrafię przypomnieć sobie nic z fabuły. Liczne dłużyzny, źle rozplanowane punkty kulminacyjne i  narracja, w której coś wyraźnie nie grało zabiło moje zainteresowanie. Oczywiście moja ostra krytyka wynika głównie z dużych oczekiwań jakie miałam względem tej pozycji, ponieważ teoretycznie wszystkie motywy cechujące dobre zakończenie zostało zachowane, a bohaterowie, których pokochałam nie zmienili się diametralnie. Obiektywnie najmocniejszym punktem całości jest bardzo mocne zakończenie (możliwe, że jedno z lepszych występujących w seriach młodzieżowych), jednak ponownie, w moim przypadku cały dramatyzm gdzieś uleciał, z powodu mojego zmęczenia wcześniejszym rozwojem akcji i zastąpiło je pewne poczucie wtórności, a szkoda, gdyż tego typu rozwiązania są wybitnie w moim guście. Jednym zdaniem – mogło być rewelacyjnie, wyszło jedynie dobrze.
   Względem ostatniej pozycji nie miałam żadnych oczekiwań, a wszystko co mnie spotkało to miłe zaskoczenie. „Miasteczko Salem” Stephana Kinga, to moje trzecie podejście do prozy król a horroru, którego całe życie bałam się czytać, po czym okazało się, iż w jego powieściach nie dostrzegam nawet krztyny grozy. Po bardzo nudnym „Lśnieniu”, całkiem w porządku „Bazarze złych snów”, „Miasteczko…” było dla mnie jak objawienie. Zainteresowało mnie solidnie stworzonymi bohaterami, niespieszną fabułą i powolnym zagęszczaniem atmosfery, aż do krwawego finału. W obecnej chwili King jest dla mnie autorem, którego książki są dla mnie bezpiecznym wyborem. Wiem, że nie złapie po nim kaca książkowego, jednak nie będę  żałować chwil spędzonych na lekturze. Chyba znalazłam złoty środek…

Obrazek, który doskonale obrazuje mój stan emocjonalny po każdej z wyżej wymienionych książek. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz