sobota, 30 grudnia 2017

Jedna książka, trzech autorów i wszystko pomiędzy, czyli posumowanie 2017


Miniony rok to tak naprawdę historia jednej książki, trzech autorów i wszystkich małych rzeczy pomiędzy. Czas, w którym zaszły zmiany zarówno niewielkie jak i te całkiem znaczące. Całe miesiące składające się z drobnych momentów skrupulatnie przechowywanych w pamięci. Każdy rok jest wyjątkowy na swój sposób i miniony niczym się w tej kwestii nie różni, choć chyba po raz pierwszy mogę przed sobą przyznać, że nie tylko spędziłam czas na szukaniu, lecz także udało mi się w końcu coś znaleźć.

Obiektywnie patrząc na miniony rok byłam w nim wyjątkowo nastawiana na poszukiwanie swojego miejsca w szeroko pojętej kulturze, przy czym (o ironio) cały czas oscylowałam pomiędzy doskonale znanymi mi tematami. Przez moje ręce przewinęła się więc cała masa książek dla młodzieży, dla dorosłych, non-fiction, kilka audiobooków, cztery komiksy, kilkadziesiąt mang, i setki stron fanicków. W miarę upływu czasu zwężałam obszar poszukiwań, początkowo odcinając się kompletnie od YA i NA, następnie szukając czegoś bardziej skupiającego się na emocjach niż fabule, aby ostatecznie wyjść z założenia, iż poświęcę się zgłębianiu reportaży i biografii, fikcję pochłaniając jedynie w języku angielskim. Statystycznie wszystko wygląda jak w ubiegłym, roku a więc nie robi na mnie żadnego wrażenia : 72 książek (ponad 29000 stron(!)), 4 komiksów, 50 mang, 129 filmów i 3 seriale.

To czego nie mogłabym powiedzieć o żadnym innym roku to fakt, iż równo w połowie całe moje czytelniczo – filmowe życie skręciło w tak dziwnym kierunku, iż do tej pory zadaję sobie pytanie jak? i dlaczego?. Dzień przed moimi urodzinami (wypadających dokładnie w połowie roku) postanowiłam bowiem po wymęczeniu 3 pierwszych tomów Harrego Pottera po angielsku i kilkunastu przejrzanych mangach zmierzyć się w oryginale z książką kompletnie mi nie znaną, która jednak dała mi tyle odwagi i wiary w swoje siły, iż niespodziewanie podsumowanie 2017 będzie pierwszym wpisem z tej serii, zawierającym zarówno tytuły polsko- jak i anglojęzyczne, z czego jestem niezmiernie dumna.

SKAM to idealny przykład serialu, który wziął się znikąd, trochę namieszał w moim życiu, po czym cały nawał innych bodźców utknął w odmętach pamięci; ale przez jakiś czas był dość ważny więc o nim wspominam
Co roku obiecuję sobie, że to już koniec. Żadnych więcej seriali. I nawet jestem w stanie to uwierzyć i cieszyć się, że w końcu osiągnęłam cel. Niestety chwile później przychodzi refleksja –„a pamiętasz ten serial z pierwszego kwartału?” i uświadamiam sobie, że to jeszcze nie ten czas.
SKAM zawładnął moimi myślami na dobre kilka miesięcy. Ta niepozorna norweska produkcja, w której poszczególne odcinki trwają mniej niż zrobienie porządnej kolacji nieźle mną ruszyła. Pragnąc z całych sił dotrwać do 4 sezonu (którego, o ironio, ostatecznie nie obejrzałam) robiłam różne rzeczy z nauką norweskiego na czele. Szkoda, że mój zapał umarł śmiercią naturalną tak jak zainteresowanie serialem, doświadczenie to wspominam niezwykle miło, bowiem w końcu zaangażowałam się w coś do tego stopnia, iż przyniosło to realny pożytek. Ostatecznie okazało, iż było to jedynie preludium do czegoś znacznie większego co nastąpić miało za kilka miesięcy (przypominam, był wówczas marzec).
Choć teraz moje zainteresowanie wypaliło się jak świeczka, zaznaczam, że był taki epizod w moim życiu, iż nie widziałam świata poza serialem w języku, który słyszałam pierwszy raz w życiu. I to jest piękne 😊

Wszystkie dobre filmy mają niebieskie plakaty
Docenione przeze mnie filmy są niczym niebieski kolaż, którego każdy fragment pochodzi z innej parafii, bowiem znalazł się tu zarówno film przygodowy, anime, dramat, absurdalny dramat jak i romans.
Gdy myślę o tym roku podświadomie dzielę go na czas przed czerwcem i po (do czego dojdę za chwilę) i prawdopodobnie dla tej kategorii informacja ta nie miałaby większego znaczenia, gdyby nie fakt, iż większość wymienionych filmów pochodzi z pierwszej połowy roku i nie za wiele mogę o nich napisać, gdyż poza zakodowaną informacją, iż są one „najlepsze w tym roku’ nie jestem w stanie przypomnieć sobie nic więcej.

Prym w tym roku z pewnością wiedzie film Waitiego „Hunt for the Wilderpeople”. Podchodząc do niego bez jakichkolwiek oczekiwań szybko odkryłam, iż ta szalona przygoda odbyta wraz z bohaterami filmu przyniesie mi wiele radości. Nowozelandczyk posiada bowiem doskonałe poczucie humoru, zahaczające o groteskę, często związane z popkulturą lub wykorzystujący komizm sytuacyjny. Ta niepoprawna opowieść o wędrówce dwójki uciekinierów przez nowozelandzka puszcze to prawdziwa uczta dla wielbicieli cudownych krajobrazów, świetnej warstwy dialogowej połączonej z równie dobrym aktorstwem, oraz nietuzinkowego podejścia reżysera do życia, udowadniającego na każdym kroku, iż nie do naszej egzystencji podchodzić z pełną powagą nie można.

Kolejną pozycja na mojej liście jest japońska animacja, która urzekła mnie przede wszystkim piękną kreską i ciekawą fabułą. "Your Name."  pomimo tego, iż rozgrywa się w czasach współczesnych posiada dość klasyczną fabułę. Jest chłopak Jest dziewczyna. Dziwnym zbiegiem okoliczności zamieniają się co jakiś czas nieświadomie ciałami i skazani na to zrządzenie losu starają się nauczyć żyć życiem tego drugiego. Zadaniu temu nie sprzyja fakt, iż dzielą ich setki kilometrów, sposób wychowania, sytuacja rodzinna, podejście do życia i czas. Całość nabiera jednak prawdziwego tempa w połowie filmu, kiedy to w miarę skrystalizowana fabuła skręca o 180 stopni i uzmysławia nam, iż głównym wątek nie jest wcale tym czego oczekiwaliśmy. Nie ukrywam, że anime trzymało nie od tamtej pory w ciągłym napięciu, a dodatkowo wplecenie w ostatnią kwestię tytułu, które zgrabnie związało całość urzekło mnie bezgranicznie.

Manchester by the sea” to zeszłoroczny kandydat do Oscara, nad którego przegraną trochę ubolewam (choć i tak dobrze, że nie wygrało „La la land”). Niestety nie jestem w stanie w obecnej chwili o nim zbyt wiele napisać (bo nie pamiętam), ale wiem, że było dobrze – świetne aktorstwo, bardzo stonowana stylistyka i spokojnie prowadzona fabuła.

Swiss army-men” to opowieść, która z opisu brzmi jak najbardziej niesmaczny film roku. W końcu co normalnego może być w produkcji opowiadającej o wędrówce ku cywilizacji niedoszłego samobójcy ciągnącego ze sobą dla towarzystwa pierdzące zwłoki? O dziwo, jest naprawdę dobrze rozpisana i nakręcona, a całość to jak dla mnie jedna wielka metafora samotności tak dotkliwiej, iż nie jest się z nią w stanie żyć.

"CMBYN" to film bardzo spokojny, który zabiera widza wprost do słonecznych Włoch i pozwala mu wręcz namacalnie zaznać ciepło letnich dni, pozachwycać urokiem prowincji i poczuć zapach brzoskwiń
W tym momencie przestaje być łatwo, ponieważ kolejna produkcja to historia z którą związane jest sześć miesięcy życia. „Call Me by Your Name” to bowiem film, na który czekałam długie miesiące; film, w związku z którym obejrzałam całe godziny wywiadów i paneli festiwalowych, tak, że w pewnym momencie poczułam się częścią ekipy; film, który obejrzałam przedpremierowo na festiwalu co samo w sobie było ogromnym przeżyciem; film, po obejrzeniu, którego nie wiedziałam co zrobić, ponieważ „siedziałam” w tym wszystkim tak mocno, iż chwile po seansie bałam się kolejnego ranka i wypełniającej mnie pustki. Jak się jednak okazało przeżyłam i w sumie nic się nie zmieniło. Znów czekam na premierę, dalej łapie wszystkie informacje i dopinguje przy okazji każdej nominacji, tylko staram się żyć tym troszeczkę mniej gdyż przy zdobytej puli informacji będę na najlepszej drodze do przesytu. Ten jakże długi czas oczekiwania sprawił, że zdążyłam zapoznać się mniej więcej z twórczością większości członków ekipy, co w pewnym momencie, doprowadziło mnie do pewności, iż znienawidzę ten film po tym gdy obejrzałam wcześniejsze dokonania reżysera, które delikatnie mówiąc mnie nie ujęły. Po obejrzeniu filmu i niezliczonej ilości wywiadów jestem tak pełna zrozumienia i podziwu dla Guadagnino, iż nie potrafię nie myśleć o nim inaczej niż pozytywnie. Wprowadzając zmiany do scenariusza (który notabene czytałam) i pozbawiając go narracji z offu, oraz skracając pewne sceny zyskał sobie mój dozgonny szacunek.
Niestety będąc tak mocno zaangażowana emocjonalnie w całość nie jestem obiektywnie w stanie stwierdzić czy film broni się jako dzieło w oderwaniu od książki (bo jako jego dopełnienie sprawdza się idealnie) nad czym ubolewam. Chłodno ocenić mogę jednak zarówno zdjęcia (przepiękne), montaż (głęboko zapadający w pamięć), bardzo spokojny rytm prowadzenia fabuły, świetnie rozpisane dialogi, które całości nadały lekkości i fenomenalne aktorstwo. O ile artyści drugoplanowi (łącznie z Hammerem) byli bardzo dobrzy, o tyle Timothee Chalamet to dla mnie objawienie i gdybym była w stanie osobiście wręczyłabym mu wszystkie możliwe nagrody z Oscarem na czele.
Z adaptacjami obejrzanymi już po przeczytaniu książki najczęściej jest tak, że nasza wizja bohaterów nie jest spójna z wizją aktorów. Elio Timmyego to jednak ta postać, którą miałam przed oczami czytając książkę – młody chłopak, nad wiek inteligentny i dojrzały, w wielu kwestiach pozostającym jednak wciąż bardzo wrażliwym dzieckiem, które szuka swojego miejsca w świecie. To rozdarcie wprost od niego bije i choć nigdy nie jest opisane wprost można to doskonale wyczuć co mnie bezgranicznie zachwyciło.
Z racji tego, iż w mojej dość chaotycznej opinii po wyjściu z kina, kiedy to wciąż byłam przeświadczona, iż świat się jutro skończy nie było miejsca dla negatywów. Uderzyły mnie bowiem po pewnym czasie dwie rzeczy – ingerencja rodziców, popychająca tych dwoje do siebie, co było co najmniej creepy, oraz kastracja całości poprzez usunięcie ze scenariusza dużej części ostatniego rozdziału. W książce Acimana bowiem jasno ustalono, iż tamto lato było czymś znaczącym z perspektywy reszty życia bohaterów, u Gadagnino narracja ucięta została w momencie, w którym nie znając pierwowzoru możne mieć pewność, iż miłostka rozgrywająca się na ekranie, choć zakończyła się będzie po prostu kolejnym epizodem w życiu tak młodego chłopaka, w krótce przysłoniętym przez coś innego (dobrze, że wykreślono pomysł Ivorego aby dobitnie zaznaczyć, iż Oliver to z pewnością nie ten jedyny). W sumie lepiej dla mojego zdrowia psychicznego, że tak się stało. Co nie zmienia faktu, że bez żadnych wątpliwości film ląduje na liście najlepszych z najlepszych tego roku.

Festiwal żenujących okładek czas zacząć (może jedynie Silvera jakoś się broni). Widocznie stało się to już tradycją, iż nieciekawe okładki skrywają piękne wnętrze.

Przyglądając się podsumowaniom z ubiegłych lat, zauważyłam, że każdy z nich posiada inny „motyw przewodni” - dwa lata temu byłam rozkochana w serialach, w zeszłym w filmach. Mijający rok jest swoistym powrotem do korzeni i znów w moich myślach triumfują książki. Jest to najprawdopodobniej najciekawszy okres czytelniczy od wielu lat – poznałam się z twórczością kilku znakomitych autorów, eksplorowałam dotąd nieznane mi pisarskie zakątki.

Na pierwszy ogień w tegorocznym podsumowaniu idą książki godne zapamiętania, jednakże nie wyróżniające się niczym wybitnym. Ot, niezobowiązujące lektury, które jednak w jakiś pokrętny sposób do mnie trafiły, tak więc chronologicznie:

Serce ze szkła” to książka, którą w myślach bez przerwy porównuje do „Utraty” (która jakiś czas temu znalazła się na liście ulubionych z podobnych powodów), z tym że posiada lepsze zakończenie. Książka Scott to kolejna przesłodzona książka z gatunku New Adult (którym daje szansę tylko wówczas gdy dotyczą interesującej mnie tematyki), która posiada w miarę fajnie rozpisanych bohaterów (choć nakreślonych dość grubą kreską), wdzięczne dialogi, fabułę, na którą należy często przymknąć oko i „rozdzierające serce” zakończenie. Prawda jest taka, że gdyby nie ostatnich kilkanaście stron nie pamiętałabym o niej już po paru tygodniach, jednakże docierając do końcowych stron poczułam się usatysfakcjonowana na tyle, iż mimowolnie utkwiła mi w pamięci. W końcu nie wszystkie książki muszą rozkochać mnie w sobie całkowicie. Czasami wystarczy, że na chwilę sprawią, iż zrobi się troszeczkę milej.

Fanfik” Natalii Osińskiej to kolejna książka z kategorii tych rozgrzewających serce. Lekka, zabawna i z bohaterami do kochania. Taka właśnie jest powieść o życiu Tosi, która pewnego dnia doszła do wniosku, że tak naprawdę jest Tośkiem. Ta w gruncie rzeczy poważna tematyka okryta jest płaszczykiem ciepła i miłości, która da się wyczuć w każdej stronie. Świat wykreowany przez Osińską nie jest bowiem miejscem szarym i ponurym, lecz takim, w którym każdy może być tym kim pragnie nawet jeśli o to prawdziwe „ja” musi trochę powalczyć.

More Happy Than Not” reprezentuje w tym zestawieniu obie czytane przeze mnie książki Adama Silvery (drugą jest „History is All You Left Me”). Jest to prawdopodobnie pierwszy autor, z którym wiąże mnie prawdziwe love-hate relationship, bowiem obie jego książki są zbiorem najbardziej denerwujących mnie schematów dotyczących pierwszych miłości, samoakceptacji i przedstawiania nastoletniego życia. Zarówno jedną jak i druga pozycje chwilami miałam ochotę wyrzucić nie tylko z mojej pamięci, lecz także fizycznie przez okno. Obok tych okropnych rzeczy, których nie cierpię znajdują się jednak około 100 stronnicowe fragmenty, które lśnią niczym perły i gdyby cała książka napisana była w taki sposób z pewnością trafiłaby do moich ulubionych. 

Silvera w pewnych momencie swoich powieści porusza problematykę tak poważną i uniwersalną, iż niewiarygodne jest, iż jest ona zawarta w tak głupiutkich historiach. W „History is All…” już po kilku pierwszych stronach zostajemy uderzeni całym żalem wylewającym się z głównego bohatera po stracie najlepszego przyjaciela. Nie znając żadnego backgroundu ani nie wiedząc nic o postaciach niezwykle łatwo postawić się na miejscu protagonisty i przeżyć tą stratę w jego imieniu. „More Happy,…” posiada natomiast niezwykle mocne zakończenie, kiedy to *spoiler* główny bohater skazany jest na życie wspomnieniami, których chciał się za wszelką cenę pozbyć jednocześnie będąc niezdolnym do tworzenia nowych, co spowodowane zostało pogłębiającą się amnezją. Każdy z tych fragmentów zrobił na mnie na tyle duże wrażenie, że bez wahania zaopatrzyłam się w kolejną książkę Silvery. Nawet jeśli będzie to tylko 100 świetnych stron w stosie mułu sądzę, że warto.

The Disaster Artist” to jedyna powieść non-fiction,, która znalazła się w tym zestawieniu. Historia tworzenia kultowego filmu „The Room” pochłonęła mnie jednak bezgranicznie. Jest to jedna z najzabawniejszych książek jaki przyszło mi czytać. W ogóle. Świetnie napisana, opisująca oryginalne postacie i wydarzenia, w które aż trudno uwierzyć, iż zdążyły się naprawdę zabiera czytelnika w zwariowany świat Tommiego Wiseau. Jest to jednak przede wszystkim historia nietuzinkowej przyjaźni oraz drogi do zrealizowania marzeń za wszelką cenę. To z pewnością jednak z najbardziej pozytywnych i szalonych historii, jakie poznałam w tym roku.



Ten rok to tak naprawdę historia 3 autorów, którzy zdominowali moje myśli Wymieniane przeze mnie wcześniej książki należą do kategorii „dobrych”, na najbardziej doceniane przeze mnie pozycje przyjdzie jednak czas dopiero teraz.

Trzy wielkie książki tego roku

BRANDON SANDERSON
(i jego trylogia "Z mgły zrodzony")

Z perspektywy czasu dość zabawny wydaje mi się fakt, iż listę najlepszych tytułów gotowa byłam zamknąć już w kwietniu, w chwili spotkania się z twórczością Sandersona. Choć następne miesiące przyniosły wiele niespodzianek trylogia „Z mgły zrodzony” nadal zajmuje wysokie miejsce na mojej prywatnej liście najlepszych. Sposób snucia historii, którą zaprezentował autor jest bowiem niezwykły, tak samo jak wykreowany przez niego świat i bohaterowie. Już po paru pierwszych rozdziałach dałam się porwać w tą 2152 stronicową podróż wraz z niepokorną Vin i nowo poznaną przez nią ekipą, zgłębiając tajniki otaczającego ją świata, poznając zasady gry, w którą została wmieszana, nawiązując przyjaźnie i dorastając do roli, która została jej powierzona. Nie jestem w stanie praktycznie doszukać się słabych punktów w trylogii Sandersona, gdyż począwszy od niezwykle dynamicznych i charakterystycznych bohaterów po misternie wykreowany świat wszystko wydaje się być czymś znacznie więcej niż imitacją rzeczywistości w magicznej oprawie.

BENJAMIN ALIRE SAENZ
(i "Carry Me Like a Water", "Last Night I Sang to the Monster", "Everything Begins and Ends at the Kentucky Club",  "The Inexplicable Logic of My Life")

Z prozą Saenza spotkałam się już rok temu podczas czytania „Innych zasad lata” i już wówczas wiedziałam, iż mam do czynienia z autorem, który trafia w moje serce. Po nadrobieniu kolejnych czterech tytułów z jego twórczości podtrzymuję tamtą opinie. Saenz ma bowiem niesamowitą zdolność pisania rozgrzewających serce historii, podczas czytania których ma się wrażenie, iż otoczonym się jest kokonem uplecionym z miłości i poczucia bezpieczeństwa. I nie jest to odczucie towarzyszące mi jedynie przy wybranych tytułach – bez względu na to czy do czynienia miałam ze zbiorem opowiadań, z historią umiejscowioną w szpitalu psychiatrycznym, czy dotyczącą życia zwykłych nastolatków czynnik sprawiający, iż czułam się jak w domu pojawiał się zawsze. Z pewnością niemałą rolę odgrywa w tym fakt, iż Saenz tak jak nikt inny potrafi pisać o rodzinie. W „Innych zasadach lata” niesamowicie zauroczył mnie fakt, iż jest to jedna z niewielu książek dla młodzieży, w której dorośli nie są traktowani jako element wystroju, który najczęściej zawadza głównym protagonistą. U Saenza są przedstawieni jako osoby niezwykle ważne w życiu człowieka, do których można się zwrócić, których zdanie się ceni i które wesprą swoje dziecko w każdej podjętej przez niego decyzji. Aż żal, że tak niewielu autorów podziela ten sposób myślenia. Podobną postawę prezentuje także w „Last Night...”, w której protagonista pozbawiony kontaktu z rodzicami ojcowską figurę odnajduje w swoim starszym współlokatorze, czy „The Inexplicable...”, kiedy to główny bohater w każdym wypadku liczyć może na swojego przybranego ojca. Portret rodziny nieco inaczej ukazany został w mojej ulubionej powieści Saenza „Carry...”, w której to główni bohaterowie nie mogąc liczyć na wsparcie ze strony rodziców jednak otrzymują je ze strony rodzeństwa. 
Inną charakterystyczną cechą książek Saenza jest piękna proza przedstawiona bardzo prostym językiem. Choć zdania tworzone przez autora nie są wyszukane mają w sobie ogromną moc, którą na próżno szukać w wielu dużo bardziej pomysłowo napisanych książkach. Siła powieści Saenza tkwi bowiem w prostocie. Nie ma tam wielkich zwrotów akcji, intryg, czy skomplikowanych relacji między ludzkich. Co znamienne z każdej jego książki bije przesłanie, iż każdy problem, każde cierpienie i każdą stratę da się znieść jeśli istnieje ktoś kto nas wesprze. 
Każda z 5 czytanych przeze mnie książek była jednocześnie inna i taka sama, niektóre były lepsze inne gorsze Saenz to jednak niewątpliwie jeden z obecnie moich ulubionych autorów.

ANDRE ACIMAN
(i "Call Me by Your Name", "Wyjście z Egiptu", "Enigma Variations")

W tym roku niepodzielnie królował jeden pisarz. Choć dwie z trzech czytanych przeze mnie książek jego autorstwa fabularnie była jedynie poprawne to nie sposób odmówić mu pięknego sposobu pisania. Książki Acimana tworzone są bowiem w taki sposób, iż z ogromną chęcią wycięłabym poszczególne fragmenty i oprawiła w ramki. 
Nic dziwnego, iż tak ogromne wrażenie wywarło na mnie „Call Me by Your Name”. Abstrahując od tematyki i fabuły – ta książka jest wręcz piekielnie dobrze napisana. Jest to jedna z niewielu pozycji, której pierwszy i ostatni akapit tak mocno zapadł mi w pamięć. Początek książki idealnie wprowadza w tą konwencje wspomnień pewnych wakacji sprzed lat i jest taką miłą zapowiedzią tego wszystkiego co będzie, ostatni fragment to jednak najlepszy akapit jaki czytałam w życiu. Chwilę wcześniej pisząc o Kimi no na wa. wspominałam jak bardzo lubię, kiedy cała historia spięta jest wyraźną klamrą. Aciman nie dość, że w ostatnim zdaniu zamieścił tytuł swojej powieści to dodatkowo zawarł w nim całą tęsknotę i pragnienia głównego bohatera, pozostawiając czytelnika w totalnym osłupieniu i ze złamanym sercem. Takie niepozorne momenty oddziałujących tak mocno na emocje jest jednak znacznie więcej. Jakże inaczej mogłoby być w przypadku książki, w której bohaterowie mają problem z wyrażeniem swoich uczuć wprost? „CMBYN” jest jedna z niewielu „romansów”, w którym nigdy nie padło żadne dosłowne wysłanie miłosne jednakże niemalże każe zdanie wypowiadanie przez protagonistów świadczy o ogromnym przywiązaniu i uwielbieniu. Aciman słowami tworzył po prostu piękno, które wyłania się z każdej strony – podczas opisu wykonywania codziennych czynności, chwil, które w każdym innym tekście wydawać by się mogły wulgarne, zwykłych dialogów o sztuce, czy na pozór nic nie znaczących uwagach. 
Tworzona przez niego proza bez trudu pobudza wszystkie zmysły i pozwala się przenieść w miejsce, w którym toczy się opisywana historia. W moim uwielbieniu znamienny jest również motyw do którego wraca za każdym razem w swoich powieściach (a przynajmniej w tych przeze mnie czytanych) traktujący o tym, iż zazwyczaj żyjemy złym życiem, co tak bardzo mocno przemawia, iż nie sposób mi w tym momencie nie utożsamić się z wykreowanymi przez niego bohaterami. Proza Acimana oczarowała mnie bezgranicznie a fakt, iż napisał jedną z najważniejszych dla mnie książek tym bardziej umacnia moją opinię.
 

Skoro każdy dostaje to na co zapracował, analogicznie każdy odnajduje taką książkę na jaką zasłużył. Osobiście zawsze wierzyłam, że w końcu znajdę tą jedną jedyną pozycję, która coś we mnie zmieni i stanie się dla mnie czymś ważnym i jednym w swoim rodzaju. Najlepiej żeby był to mało znany tytuł, abym mogła czuć się wyjątkowo, aby był na tyle uniwersalny abym mogła polecić go wszystkim a jednocześnie na  tyle dwuznaczny aby nie miał jednej określonej interpretacji. Tym oto sposobem do mojego serca wkradła się książka, której okładka wygląda jak zwykłe romansidło, której opis brzmi jak romans z dużym udziałem erotyki, a całość rozgrywa się w słonecznych Włoszech i dotyczy dwóch facetów…

Dzięki przeznaczenie! Świetna robota! (i tak nigdy nie zamieniłaby ją na nic innego)

Książka, która naznaczyła ten rok wygląda jak guilty pleasure w najgorszym wydaniu. Aż dziwne, że pod tą niepozorną okładką znajduje się taki doskonały kawał prozy

Miniony rok to tak naprawdę historia jednej książki, która towarzyszyła mi przez sześć miesięcy życia, pozwoliła mi przetrwać stres związany ze zbliżającym się końcem studiów, strach przed pisaniem pracy inżynierskiej i przeżyć ten rok tak jak nie przeżyłam żaden inny.

Zanim „Call Me by Your Name” stało się książką mojego życia musiało minąć sporo czasu. Na początku była jedynie pierwszą książką przeczytaną po angielsku bez wcześniejszej znajomości polskiego odpowiednika (do tej pory zastanawiam się czy jeśli na jej miejsce pojawiłaby się książka, którą panowałm pierwotnie przeczytać znajdowałabym się w tym miejscu, którym jestem obecnie), następnie księgarski Święty Graal, który chciałam kupić za pierwszą wypłatę (wówczas jeszcze nie uważałam ją za tak ważną, to był jedynie kaprys). Z biegiem czasu (i poprawiania się moich zdolności językowych) zyskiwała dla mnie na znaczeniu co prawdopodobnie osiągnęło apogeum w momencie największego oczekiwania na zbliżającą się premierę filmu oraz powtórnym czytaniem (tym razem ze słownikiem) całości.

Spychając na bok wszystkie emocje związane z tą pozycją. historia opisana w „CMBYN” jest najzwyczajniej w świecie dobra. Aciman stworzył wyjątkowo żywe postacie, a fakt iż całość to w rzeczywistości wspomnienia głównego bohatera, wraz ze wszystkimi jego przemyśleniami, obserwacjami i emocjami dają niepowtarzalną okazję obserwacji rodzącej się fascynacji przeradzającej się z czasem w miłość z perspektywy osoby, której bezpośrednio dotyczą. Nie ma co ukrywać, iż Elio to dla mnie jedna z najbardziej ludzkich postaci o jakich czytałam i którego każde zachowanie z racji tego, iż narracja prowadzona jest bezpośrednio z jego perspektywy, jest w pełni umotywowane. Choć czytałam wiele książek pisanych w ten sposób jest to pierwsza w której nie dostrzegam ani cienia fałszu. Duże znaczenie może mieć fakt, iż ten niepozorny nastolatek to osoba z która niezwykle łatwo się utożsamić i odnaleźć w nim swoje własne cechy. W gruncie rzeczy każdy z nas jest bowiem Elio szukającego swojego miejsca, w niektórych kwestiach przedwcześnie dojrzałym w innych kompletnie niedoświadczonym, otoczony ludźmi a jednocześnie żyjącym trochę na ich pograniczu. O obiekcie westchnień młodego chłopaka  - dwudziestokilkuletnim Oliverze nie wiemy natomiast prawie nic. Nie znamy jego przeszłości, środowiska z jakiego się wywodzi, nie potrafimy odczytać jego zamiarów ani emocji. Przez większość książki jawi się jedynie jako obiekt pożądania, z którym Elio w pewnym momencie zaczyna prowadzić grę spojrzeń i gestów, próbuje zaimponować swoja wiedza i umiejętnościami i doprowadzić do konfrontacji. 
Sposób w jaki Aciman opisuje tę relację jest niezwykle zajmujący a momenty poprzedzające ostateczne zbliżenie mają w sobie więcej napięcia niż niejeden dreszczowiec. Całość opisana jest bowiem z niezwykle ludzkiej perspektywy, w której nie wszystko układa się jak w filmach, w którym często znajduje się miejsce na zwątpienie, a emocje niekiedy przeczą samym sobie, w której jest sporo miejsca na nieporadność i niepewność tam gdzie nie powinno jej być. „CMBYN” nie zawiera w sobie bowiem fałszu, który da się wyczuć z większości tego typu powieści. Może dużą zasługę odgrywa w tym fakt, iż książka ta tak naprawdę nigdy nie miała powstać, a trzy z czterech rozdziałów powstawały dla odprężenie autora, który utknął ze swoja inna powieścią. Nic dziwnego, iż znaleźć można tam wiele elementów, których w planowanej książce raczej by się nie znalazło, a które, jak sam autor przyznaje, wyszły trochę przez przypadek, lecz ostatecznie postanowił je zachować.

Brzoskwinia to niewątpliwie najważniejszy owoc tego roku, a jej udziału w mojej historii i tak nikt by nie zrozumiał
Po przeczytaniu trzech z czterech rozdziałów uznać można, iż „CMBYN” to lektura poprawna, po przeczytaniu ostatniej części jej ocena podnosi się jednak o kilka oczek w górę, gdyż to właśnie rozdział „Ghost Spots” robi największe wrażenie. Raz po raz atakując nas momentami z dwudziestu lat z życia bohaterów rozbija serce czytelnika na coraz mniejsze kawałki doprowadzając do momentu, w którym zostaje praktycznie z niczym. 
Pierwsze mocne uderzenie następuje już podczas przemowy ojca, w którym zawartej jest tyle miłości rodzica do dziecka i pełnej akceptacji, iż bez trudu obdzielić nią można jeszcze kilka innych pozycji. To właśnie tych kilka stron sprawiło, iż ta książka jest dla mnie tak istotna. Aciman nie napisał być może nic odkrywczego, nic co nie czytałabym już w tak wielu innych powieściach, jednak to właśnie jego słowa wypowiedziane przez ojca Elio w połączeniu z przeczytaną historią tak mocno mnie uderzyły i uświadomiły, iż założenia, które stawiałam niczym mur obronny są błędne. Sądzę, iż nie bez powodu fragment ten jest tak mocno podkreślany także podczas promocji filmu.
Kolejne fragmenty ostatniego rozdziału tym mocniej pogłębiły przesłanie wybrzmiewające z wcześniejszej przemowy. To w jaki sposób potoczyły się losy Olivera i Elio potrafią coś w człowieku złamać i zastanowić się nad swoimi poczynaniami. 
Aciman na podstawie swoich bohaterów przedstawił dwa różne typy ludzi, którzy mierzą się ze swoim życiem tak jak potrafią. Przedstawiając historię z perspektywy osoby, mającej problem z poprawną samooceną (co jednak nie było związane z niskim poczuciem własnej wartości) sprawił, iż całość przedstawiana jest przez niewiarygodnego narratora, przez co na pierwszy rzut oka nie można dostrzec jak odważna życiowo postacią jest Elio i jak wierną swoim ideałom. Szkoda jednak, że w świecie, który potrzebuje osób jak Elio większość z nas jest Oliverami.
Acimanowi w swojej niepozornej powieści udało się stworzyć coś wyjątkowego i niepowtarzalnego. Przez tak mocne nacechowanie emocjonalne czuje się jakby to była także moja pierwsza miłość i opowieść o moich pierwszych razach. I tak trochę jest, gdyż podejrzewam, że bez tej książki nie przeczytałabym jednak tyle książek po angielsku (co skutkowałoby m.in. niepoznaniem książek wymienionych powyżej), nie zniosłabym wszystkich zmian związanych ze studiami i przyszłością, nie odważyłabym się w końcu na spełnienie tych malutkich marzeń na które zazwyczaj nie miałam czasu, albo bałam się ze nie wyjdzie (jak np. zrobienie swojego pierwszego filmiku(!)).
Można twierdzić, iż „CMBYN” to tylko romans LGBT, czy ładnie napisana historyjka dotycząca dla niektórych kontrowersyjnego tematu, dla mnie jednak to powieść z bardzo silnym przesłaniem, iż warto walczyć, aby nie przeżyć swojego życia jedynie w połowie i nawet jeśli niektóre rzeczy nie skończą się tak jakbyśmy tego pragnęli w przyszłości większy niż żal po stracie pozostanie w nas przeświadczenie, że przynajmniej się staraliśmy i właśnie z tego czerpać będzie można siłę.

Powinnam napisać, ze uwielbiam pisać roczne podsumowania, jest to jednak stwierdzenie zbyt oczywiste.  Od tworzenia bezosobowych „top…”, które odzwierciedlały moje czytelnicze miłości z biegiem lat wpisy te zaczęłam traktować jako skróconą wersję minionych 12- miesięcy, do których w każdym czasie mogę wrócić, aby przypomnieć sobie kim byłam wcześniej, czym się pasjonowałam, czym kierowałam, co towarzyszyło mi w zwycięstwach i porażkach. Literatura i szeroko pojęta popkultura tak długo nierozerwalnie związana jest z moim życiem, iż każdy tytuł zawarty w moich podsumowaniach niesie ze sobą jakąś tylko mi znaną historię i jest to na swój sposób cudowne.
Rozpoczynając ten rok nie wiedziałam, że tak się potoczy (nigdy nie wiem) i choć moje życie nie nabrało jaskrawszych barw, nie dostrzegłam większego sensu w swojej egzystencji. Cały ten rok to tak naprawdę szereg tych małych momentów składających się na coś dużego. Czasem nie potrzeba nic więcej.

1 komentarz:

  1. Jak różne bywają gusta! ;) Ja na przykład nie polubiłam twórczości Sandersona. Allomancja, choć oryginalna, kojarzy mi się ze skomplikowanym systemem walki rodem z gry komputerowej. Bohaterka dość typowa i dziwnie osamotniona - w tym sensie, że brakuje w tej książce innych interesujących postaci kobiecych. Wielu bohaterów ma natomiast zmarłą żonę czy ukochaną w backstory (za czym nie przepadam).
    Wybacz, że (zapewne) bluźnię! ;) Dla równowagi dodam, ze podobało mi się CMBYN. Ten film kupił mnie po scenie z pianinem.

    OdpowiedzUsuń