czwartek, 26 października 2017

"Is it better to speak or die?". Oglądając "Call Me by Your Name"


Na „Call Me by Your Name” przyszło mi czekać 5 miesięcy. To niedużo – pomyślą fani jakiegokolwiek serialu, to mgnienie oka – dodadzą fani Sherlocka. Muszę coś jednak wyznać. Dla osoby podchodzącej do ekranizacji ulubionych książek z takim zniecierpliwieniem jak ja to masa czasu. Całe setki godzin wypełnione czekaniem – na trailer, nowe zdjęcia, informacje o premierze, oraz próbami złagodzenia emocji kolejnymi wywiadami, czytaniem pierwowzoru, przeglądaniu tublra i twittera.


Logicznie rzecz biorąc powinnam przyzwyczaić się już do takiego stanu rzeczy. W końcu to nie pierwszy raz, gdy serce łomocze mi szybciej na myśl o zbliżającej premierze. Do tej konkretnej produkcji postanowiłam jednak podejść z większą świadomością i zapoznać się z osiągnięciami filmowymi członków ekipy. Mój rekonesans przyniósł przedziwny rezultat. Po umiarkowanej euforii spowodowanej pierwszym zwiastunem i doborem odtwórców głównych, przyszło uwielbienie dla aktorów, jednak wciąż pomieszane z wątpliwościami dotyczącej zbyt widocznej różnicy wieku, następnie jeszcze większe oczekiwania wraz z każdym kolejnym wywiadem, a ostatecznie kompletne przerażenie po zapoznaniu się z wcześniejszymi osiągnięciami reżysera. Kilka dni przed seansem pojawiły się, krótkie spoty reklamowe z UK. Ponownie zakochałam się bez granic.

Godzina 17:45. Koniec 5 miesięcznego oczekiwania. Choć sala kinowa wypełniona jest po brzegi po zgaszeniu świateł panuje kompletna cisza. Bez trudu można wyczuć, iż nie spotka się tu przypadkowego widza, większość to entuzjaści kina i recenzenci. Jeszcze nigdy nie odczułam takiej przynależności do jakiegoś miejsca.

Luca Guadagnino znam z dwóch filmów – „Jestem miłością" oraz „Nienasyceni”. Oba traktują o pożądaniu, wzajemnej fascynacji i zakazanemu uczuciu. Oba nie cierpię i wynudziłam się na nich okrutnie pomimo naprawdę pięknych kadrów i ogólnemu zmysłowi estetycznemu twórcy. Z przerażeniem po kilku poważniejszych rozważaniach doszłam do wniosku, iż nie znam jednak innego reżysera, który lepiej nadawał się do zekranizowania „Call Me by Your Name”. W końcu to jest dokładnie ta sama historia, którą opowiedział już dwukrotnie – opowieść napełniona emocjami, kipiąca wręcz od pożądania i osadzona w przepięknych Włoszech. Idąc do kina gotowa więc byłam na wszystko – od filmu, który wykończy mnie psychicznie dłużyznami, po tego który unicestwi mnie emocjonalnie. Po cichu trzymałam jednak kciuki, aby nie okazał się nijaki – tego bym nie zniosła.

W filmie drobne gesty potrafiły przekazać więcej emocji niż niejeden pean na temat miłości

Niestety będąc tak mocno związana z pierwowzorem, oraz całą otoczką, którą nasiąknęłam podczas oczekiwania nie potrafię traktować filmu Guadagnino jako osobnego dzieła, ani spojrzeć na niego z perspektywy osoby nieznającej fabuły. Filmowe” Call Me by Your Name” to bowiem dla mnie bliskie perfekcji uzupełnienie ukochanej przeze mnie powieści.

Chciałabym powiedzieć, iż przeczuwałam, że będzie dobrze. To jednak byłoby kłamstwem. Ja miałam tylko nadzieję. Już po paru pierwszych minutach wiedziałam, że z kina nie wyjdę zawiedziona. Guadagnino udało się zawrzeć w swoim filmie to na czym zależało mi najbardziej – prawdziwe emocje. Efekt ten uzyskuje w sposób różnoraki, wykorzystując odpowiednią muzykę stosując odpowiednie zabiegi montażowe, wykorzystując kunszt operator, lecz przede wszystkim doskonale prowadząc odtwórców poszczególnych ról. Aktorstwo w tym filmie to bowiem prawdziwy skarb, pośród którego niczym perła lśni Timothee Chalamet (nie widzę ani słowa przesady wśród całej masy pochlebnych komentarzy na jego temat). Widząc zdjęcia z planu jeszcze przed początkiem czytania siłą rzeczy to właśnie jego utożsamiałam z książkowym Elio. Na szczęście nie zawiódł.

Film tak samo jak książka pokazuje świat z perspektywy choć bardzo inteligentnego i wyedukowanego to wciąż rozchwianego emocjonalnie, trochę dziecinnego nastolatka. Obserwując jego poczynania z zewnątrz niektóre jego cechy nabierają głębszego wydźwięku, niż wówczas gdyby były częścią jego wewnętrznego monologu znanego z powieści. Bardzo mocno zaakcentowana została jego niedojrzałość i ogromna wrażliwość. Luca swojego bohatera przedstawia bowiem takim jakim jest, a nie takim jakim chciałby się widzieć – siedemnastolatkiem, który będzie musiał przetrzeć bardzo wiele ścieżek zanim osiągnie dorosłość. Zafascynowanie letnikiem jest dla niego tym pierwszym silnym uczuciem, który całkowicie zawładnia jego myślami, a zachowanie gościa odbiera bardzo osobiście – każdy miły gest ze strony Oliwera to dla niego błogosławieństwo, zignorowanie wspólnych posiłków to ogromna obraza. 
Przed sensem byłam ogromnie ciekawa jak uda się odtworzyć uczucia miotające Elio, które w książce przekazywane były tak bezpośrednio. Timotthe jednak sprostał zadaniu. Na jego twarzy wprost wymalowane były emocje, które dotąd przekazywane były czytelnikowi wprost. To co dla filmu mogło być więc gwoździem do trumny stało się jego największą chlubą. Z każdego momentu filmu wylewają się bowiem uczucia, których nie trzeba wyrażać słowami.

Równie dobry w tej materii jest Armie Hammer, którego występu obawiałam się jak powierzenie reżyserowania Guadagnino. Dla mnie ten aktor (pomimo całej sympatii, którą zdobył podczas oglądaniu licznych wywiadów) był po prostu za stary do tej roli. Oliver był bowiem 24-letnim, wciąż lekko postrzelonym studentem, podczas gdy Armie to ponad 5 lat starszy doświadczony mężczyzna. Moje obawy wyparowały jednak po kilku chwilach, a filmowy Oliver kupił mnie całkowicie. Młodzieńczość, aż od niego biła, urok osobisty zachwycał, a aura niedostępności jaką wokół siebie roztaczał- przyciągała. Bez trudu można było uwierzyć wzajemną fascynacje Elio i nowoprzybyłego letnika, przechodzącej przez etap ignorancji, szorstką przyjaźń, a na gorącym romansie skończywszy. Widać to było w najmniejszym geście, wymianie spojrzeń, czy zdawkowo rzuconym zdaniu.

Guadagnino okazał się mieć niebywałą zdolność do pokazywania w filmie rzeczy na pozór nie możliwym do ukazania w tej formie. Jak bowiem ukazać monotonie dni? Oczekiwanie? Upływ czasu? Smak i zapach brzoskwiń? Jak zostawić smaczki dla czytelników, takie jak kolorowe kąpielówki Olivera? 
Podczas czytania największe napięcie i emocje odczułam podczas fragmentu opisującego oczekiwanie na umówione o północy spotkanie podczas którego znajomość Olivera i Elio przejść miała na wyższy poziom. Jest to jeden z tych momentów, o których byłam przekonana, iż nie da się przekazać w filmie. Znów jednak zostałam zaskoczona. Wprowadzenie wciąż powtarzanych scen zerkania na zegarek, umieszczania go w widocznych miejscach, jego obecność w całym szeregu scen wywoływała bowiem dokładnie takie same emocje i sprawiała, że czas oczekiwania stawał się ważniejszy niż cel do którego prowadził. Przedstawienie samego spotkania także dość mocno mnie intrygował. I tu kolejny raz nie zawiodłam się. Całość przedstawiona została bardzo subtelnie, zmysłowo i bez niepotrzebnego naturalizmu (tylko te przejście na naturę za oknem przypominało trochę na siłę sprowadzaną cenzurę). Dość zgrabnie przemycono również tak znaczący symbol pożądania jakim stała się dla powieści brzoskwinia. Ukazując ją zawsze w zasięgu wzroku, czy przemycając na stół w trakcie wspólnych posiłków.


Żeby nie było tak wesoło, po zbliżeniu dwójki protagonistów poziom całości nieznacznie spada. Pierwsza część to mocne 9/10. Napięcie między bohaterami ukazane zostało perfekcyjnie, nieporadność Elio w niektórych momentach prowadziła do serdecznego śmiechu (całość w ogóle ma zaskakująco dużo zabawnych momentów, jak budzenie przy pomocy książki, zbyt głośne trzaśniecie drzwiami doprowadzające Elio do paniki podczas nocnego spotkania z Oliverem itd.), oczekiwanie na to co przyniosą kolejne minuty spełniało swoje zadanie, dlatego też gdy wszystkie karty zostały odkryte całość jakby nabrała niepotrzebnego tempa (choć wciąż mówimy o filmie, w którym statyczne ujęcia przyrody trwające nawet po kilkanaście sekund przeplatają się z dialogami), a moja ocena spadła do jakieś 7/10. 

Mam wrażenie, że relacja Elio i Olivera już na wyższym stopniu znajomości została potraktowana po macoszemu. Za dużą rolę przypisano też rodzicom chłopaka, którzy w książce cały czas byli gdzieś na marginesie natomiast tutaj zdają się doskonale świadomi całej sytuacji, tak jak i zresztą orbitujące wokół bohaterów dziewczyny. Słodka naiwność Elia dotycząca jego romansu z Oliverem wcześniej urocza, tu przyjmuje cechy zwykłego zaślepienia. 
Gudagnino wprowadził także dwie dość duże zmiany jedną działającą na korzyść, druga natomiast całkowicie dyskredytująca zakończenie w moich oczach. Usunięcie sceny w Rzymie i zastąpienie jej wyjazdem mającym dać Elio i letnikowi odrobinę wolności jest pomysłem ok (pomijając, iż powstał z inicjatywy rodziców chłopaka, co ok już z całą pewnością nie jest). Czas trwania filmu nie pozwoliłby na wprowadzenie całego wątku poety i przygody w Rzymie i ja to całkowicie rozumiem. To co miało zostać pokazane zostało pokazane – młodzieńcze zachowanie bohaterów, łapanie ostatnich (po co te nieszczęsne retrospekcje w negatywie???) chwil, a następnie rozstanie. Przejście do najważniejszej przemowy w całym filmie, choć poprzedzone kilkoma słowami wsparcia w stronę Elio za dużo, też przeszło płynnie. 
Samo spotkanie z ojcem już wielokrotnie maglowane przeze mnie w wersji książkowej początkowo mimo ładnego podkładu muzycznego nie działało już na mnie, jednak w pewnym momencie (zawsze tym samym) uderzyło we właściwe struny. Jest to bowiem jedna z tych przemów, które zawsze chwytają za serce swoją uniwersalnością i prawdziwością. Są to bowiem słowa, które każdy z nas pragnie usłyszeć od swoich rodziców i na które każdy z nas zasłużył.

Choć film ma całą masę emocjonalnych momentów laur zwycięstwa na tym polu przyznać trzeba przemowie ojca. To właśnie jego słowa stają się głównym przesłaniem filmu.


Ciężko mi przejść obojętnie wobec zakończenia. Kilka dni temu gruchnęła wieść o tym, iż "Call Me by Your Name" ma być trylogią. Znając zamiłowanie Hollywod do franczyz jestem w stanie to uwierzyć i napawa mnie to niepokojem. Zakończenie powieści jest jedną z najmocniejszych rzeczy jakie czytałam ostatnimi czasy – poruszyło mnie do głębi, dało do myślenia i wprawiło w lekkie zdumienie. Ostatni akapit do tej pory uważam za jeden z najlepszych ostatnich zdań w historii, lecz na pojawienie się go w filmie nawet nie liczyłam. Usunięcie tego dość mocnego i definitywnego zakończenia i zastąpienie go dość nijakim pożegnaniem boli i co gorsza zostawia twórcą furtkę do kolejnych części. A szkoda, bo to co sprawiło, iż „CMBYN” tak mocno wryło mi się w pamięć to właśnie świadomość, iż bohaterowie mieli jedynie ograniczoną ilość czasu i nic nie było w stanie tego zmienić, lecz doświadczenie to zmieniło ich już na zawsze.

Zakończenie stawia także pod znakiem zapytania dotychczasową interpretację zachowań bohaterów. Nie ulega wątpliwości, iż Elio podczas włoskich wakacji przeżył prawdziwą pierwszą miłość. W przypadku Olivera sytuacja jednak jest odrobinę bardziej niejednoznaczna. 
Aciman w swojej powieści pozostawił czytelnikom bardzo duże pole do własnej interpretacji. Przesadą byłoby stwierdzenie, iż wiele kwestii zawiązanych z fabułą spędzało mi sen z powiek, jestem zmuszona jednak przyznać, że zadawałam sobie w związku z nią znacznie więcej pytań niż przy jakiejkolwiek innej książce. No bo jak to właściwie było z tym Oliwerem? To była jedynie kwestia pożądania, czy gdzieś w międzyczasie pojawiło się także uczucie? Wybór, który ostatecznie dokonał było ucieczką w akceptowalne społecznie rejony za nim wszystko zajdzie zbyt daleko, czy z góry przyjętym założeniem, a wakacyjny romans zwykłym urozmaiceniem? 
Reżyser widocznie postanowił podążyć tym tropem i nie dawać widzowi łatwych odpowiedzi. Jego Oliver tak samo wciąż pozostaje nieprzeniknioną jednostką, którego motywy postępowania nie zostają do końca znane. O ile jego książkowemu pierwowzorowi trzeba przyznać, iż pomimo dokonanych wyborów do końca zachował się w porządku w stosunku do Elio, o tyle w filmie jak na mój gust jego zachowanie odebrać można jako zwykłe tchórzostwo co niszczy odrobinę skrupulatnie tworzoną przez cały seans postać, a filmowi odbiera mocne zakończenie.

Z tak nierównym podziałem zarówno pod względem czasowym jak i nacechowania emocjonalnego wiąże się również przeniesienie środka ciężkości film. Mam nieodparte wrażenie, iż Guadanino bardziej niż romans stworzył film o młodości. Dla Elio, te konkretne wakacje są bowiem czasem zmian i zadawania sobie całej masy pytań, wśród którego to powtarzane wielokrotnie, zaczerpnięte z niemieckiej opowieści, „ Is it better to speak or die?” jest prawdopodobnie najbardziej znaczące. W pewnym sensie „Call Me by Your Name” uznać można za kolejną uniwersalną opowieść o dojrzewaniu, która choć fabularnie dość banalna, w odbiorze już taka nie jest.

CMBYN to film pięknie nakręcony. We Włoszech widzianych oczami Elio nie sposób się nie zakochać.

Bardzo dużą rolę w przekazaniu większość emocji rolę pełnią piękne ujęcia, montaż i podkład muzyczny. Choć do poprzednich filmów Guadagninio nie pałam miłością, za każdym razem byłam pod wrażeniem  jego zmysłu estetycznego. Jego filmy bowiem nie maja nic wspólnego z wielkimi kinowymi produkcjami, które piękne widoki przedstawiają niczym dwuwymiarowe obrazki na pocztówkach. Włochy przedstawione w jego filmie mają swój zapach, swój klimat i swoją atmosferę. To samo się tyczy muzyki nie jest ona jedynie tłem do kolejnych ujęć, wymuszającym na widzu odpowiednie reakcje lecz integralną częścią całości podbijające jedynie to co już sami zdążyliśmy poczuć. Powieść, która jest notabene zbiorem wspomnień, do których główny bohater wraca po latach nadają całości wyraz nostalgii, którą w filmie uzyskuje się poprzez rwany montaż. Poszczególne części filmu są jakby zbiorem fragmentów składających się na kolejne dni, co daje niepowtarzalne wrażenie. Niczym seria wspomnień selekcjonuje wybrane zdarzenia skupiając się na tych, które są naprawdę ważne, a pozostałe pozostawiając jedynie w sferze domysłów.

 „Call Me by Your Name” to film niesamowicie zmysłowy, nacechowany emocjonalnie, taki który odczuwa się bardziej sercem niż rozumem. Przerobienie tak banalnego motywu jakim są wakacyjne romanse w coś znaczącego i wielowymiarowego jest prawdziwą sztuką, którą udało się stworzyć początkowo Acimanowi a następnie Guadagniono. Te dwie formy przekazania tej samej treści zresztą idealnie ze sobą współgrają. Choć książkę znam doskonale ani przez chwilę nie miałam poczucia znużenia ani rozdrażniania z powodu tego, iż coś nie zostało pokazane tak jak powinno. Każdą dodaną scenę przyjmowałam natomiast z radością tak samo zresztą jak zabawę z treścią źródłowa, każąca wygłaszać znane mi dialogi w kompletnie nowych sytuacjach co niekiedy nadawało im nowego znaczenia. Sprawia to, że dzieło Guadagnino jest czymś w pełni satysfakcjonującym mnie zarówno jako zapalonego czytelnika jak i widza. Dość przewrotnie cieszę się jednak, że nie zdołał sponiewierać mnie emocjonalnie bo tego bym chyba już nie zniosła.

Po seansie miałam wrażenie, że jakaś część mnie troszeczkę umarła. Obejrzenie "Call Me by Your Name" było celem wędrówki, którą zaczęłam 5 miesięcy temu. W ciągu tych kilku miesięcy zmieniło się naprawdę wiele a "CMBYN" stało się historią moich pierwszych razy: pierwsza przeczytana książka po angielsku, pierwsze wywiady z festiwali obejrzane z całości, pierwsza obsesja pchająca mnie do zapoznania się z filmografią nie tylko aktorów, lecz także reżysera czy scenarzysty, pierwsze uczestnictwo na pokazie przedpremierowym. Już tak dawno nauczyłam się czekać na to, aż w końcu będę mogła zobaczyć ten film, iż ciężko mi wyobrazić sobie, iż jutro rano już na nic nie będę czekać. Choć wiem, że niebawem znów znajdę cel i wyruszę w podróż chwilowo czuje ogromną pustkę, która mnie nawet cieszy bo oznacza to, że choć się nieustannie zmieniam i starzeje, wciąż potrafię odczuwać sztukę tak mocno, iż sprawia to czasami ból.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz