piątek, 11 marca 2016

"The Normal Heart"


Ryan Murphy, doskonale znany szerszej publiczności jako twórca telewizyjnych hitów jak takich „Glee” „American Horror Story”, czy najnowsze „American Crime Story”, kilka lat temu stworzył pełnowymiarowy film za który w 2014 udało mu się zgarnąć nawet nagrodę Emmy.


W „The Normal Heart”, bo o nim właśnie mowa, podjął się opowiedzenia historii dotyczącej początków rozprzestrzeniania się AIDS wśród homoseksualnej społeczności Nowego Jorku w latach 80., bezowocnych próbach zdobycia funduszy na leczenie tej nieznanej wówczas choroby, lecz przede wszystkim powolnemu procesowi zwiększania świadomości ludzi na temat wirusa HIV.

Główny bohater, Ned Weeks – to pisarz i aktywista, który jako jeden z pierwszych zaczyna głośno mówić o problemie, a co ważniejsze próbuje stawić mu czoła. W swojej walce jest jednak osamotniony. Rząd zamiata sprawę pod dywan udając, że setki umierających są jedynie błędem statystycznym, homoseksualiści nie chcą ograniczać swojej wolności, a reszta społeczeństwa patrzy na ludzi dotkniętych chorobą z odrazą.

Ned przez większość czasu działa na własną rękę przez co widz nie czuje potrzeby w utożsamieniu się z postacią, gdyż już na pierwszy rzut oka widać, że nikt tego krzyku słuchać nie chce, nawet ludzie, których bliskich dotknęła ta tragedia. Jak wierzyć sukces jakiegokolwiek działania skoro nikt się nie jednoczy w dążeniu do wspólnego celu? Społeczeństwo homoseksualistów, które możemy poznać oczami Neda, to grupa osób wyzwolonych, obnoszących się ze swoją rozwiązłością, zachłystujący się wręcz dopiero co pozyskanymi prawami. Nic więc dziwnego, iż przemowy Neda na temat wstrzemięźliwości, która być może uchroni ich przed chorobą, o której nie można nic pewnego powiedzieć, nie trafia do nich. Nie raz i nie dwa całym tym towarzystwem chciałoby się wręcz potrząsnąć i dobitnie uświadomić, iż nie tędy droga. Nasz protagonista nie jest jednak osobą zdolną tego dokonać. Porywczy, krzykliwy, chce dobrze, brakuje mu jednak ogłady, która sprawiłaby, iż staną za nim tłumy.  I jest to zasadniczy problem filmu – cała sytuacja jest tak zawiła, tak pełna sprzeczności, że sam widz czuje wobec niej obojętność nie wiedząc komu tak naprawdę ma kibicować. Część, w którym ludzie przychodzą w końcu  po rozum do głowy i tworzą zorganizowaną grupę wypada z całą pewnością lepiej. Cel chcą osiągną jednak zgoła innymi metodami, niż Ned początkowo planował przez co zaczyna on dalej działać na własną rękę, co nie przestaje irytować. Dopiero kiedy jego osobiście dotyka tragedia widz może odetchnąć z ulgą, bo już wie, że to krzyk rozpaczy, a tego nie powinno się uciszać.

Cała sytuacja ma także drugą stronę, gdyż Ned jest chyba jedyną postacią, z którym człowiek chce się utożsamić – aktywny, działający w imię przekonań, nie znający słowa porażka. I tak oto ujawnia się nam paradoks Murphego (znany mi już wcześniej z seriali)  film jest jednocześnie dobry i zły z tych samych powodów.


Inną sprawą jest sama historia, w którą twórca starał się upchnąć zbyt wiele. Z jednej strony mamy walkę o fundusze na badania, z innej z powszechnymi uprzedzeniami i strachem, na dokładkę natomiast konflikty między członkami walczącego ugrupowania doprawione wątkami obyczajowymi. Gdzieś w tym wszystkim gubi się sam człowiek, o którego prawa się walczy.

Film wykorzystuje niemalże wszystkie dostępne środki kreujący solidny melodramat. I choć mogłabym przysiąc, że większość scen widziałam już w niejednej produkcji to ciągle działa. Bo jakże nie zasmucić się widząc jacy nieczuli bywają ludzie spotykając coś czego nie znają i czego się boją. Jak nie współczuć osobą, którzy w ciągu kilku miesięcy zmuszeni są pochować miłości swojego życia, przyjaciół, znajomych, nie wiedząc dlaczego tak się dzieje, ani jak z tym walczyć. Prawdopodobnie najbardziej zapadającą sceną filmu była ta, w której jeden z bohaterów chowa do szuflady wizytówki swoich zmarłych przyjaciół, które już nigdy nie okażą się przydatne, a których jednak nie sposób wyrzucić. Gdzieś w tym wszystkim udaje się nawet przemycić lęk przed samotnością w obliczu choroby, która zagościła w środowisku, w którym nie skłania się do łączenia w stałe związki, czy wyjątkowo trafne pytanie, które jednak ciągle się przemilcza – jak radzić sobie z myślą, że to właśnie osoba, którą kochamy mogła przyczynić się do naszego zarażenia.

Scenariusz oparty niemalże wyłącznie na takiej emocjonalnej zabawie z widzami nie przeszedłby jednak bez naprawdę dobrego aktorstwa. Z pewnością wyróżnić warto tu Marka Ruffalo (nominacja do Złotego Globu) i Matta Bomera (Złoty Glob). To dzięki nim udało się uniknąć zrobienia z The Normal Heart niestrawnego banału. Ciekawą rolę wykreował również Jim Parsons, który uwolniwszy się z komediowych więzów, pokazał spory kawałek wyśmienitego dramatycznego aktorstwa.

Z filmem Murphego mam wiec pewien problem – z marszu potrafię wymienić całą listę wad i uproszczeń, które psuły mi ogólny odbiór, jednocześnie jednak nie potrafię myśleć o tej produkcji źle.  To bowiem, w gruncie rzeczy, ciepła opowieść o dążeniu do calu na przekór wszystkim i walce do końca.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz