Ryan
Murphy, doskonale znany szerszej publiczności jako twórca telewizyjnych hitów
jak takich „Glee” „American Horror Story”, czy najnowsze „American Crime Story”,
kilka lat temu stworzył pełnowymiarowy film za który w 2014 udało mu się
zgarnąć nawet nagrodę Emmy.
W
„The Normal Heart”, bo o nim właśnie mowa, podjął się opowiedzenia historii
dotyczącej początków rozprzestrzeniania się AIDS wśród homoseksualnej społeczności
Nowego Jorku w latach 80., bezowocnych próbach zdobycia funduszy na leczenie
tej nieznanej wówczas choroby, lecz przede wszystkim powolnemu procesowi
zwiększania świadomości ludzi na temat wirusa HIV.
Główny
bohater, Ned Weeks – to pisarz i aktywista, który jako jeden z pierwszych
zaczyna głośno mówić o problemie, a co ważniejsze próbuje stawić mu czoła. W
swojej walce jest jednak osamotniony. Rząd zamiata sprawę pod dywan udając, że
setki umierających są jedynie błędem statystycznym, homoseksualiści nie chcą
ograniczać swojej wolności, a reszta społeczeństwa patrzy na ludzi dotkniętych
chorobą z odrazą.
Ned
przez większość czasu działa na własną rękę przez co widz nie czuje potrzeby w
utożsamieniu się z postacią, gdyż już na pierwszy rzut oka widać, że nikt tego
krzyku słuchać nie chce, nawet ludzie, których bliskich dotknęła ta tragedia.
Jak wierzyć sukces jakiegokolwiek działania skoro nikt się nie jednoczy w
dążeniu do wspólnego celu? Społeczeństwo homoseksualistów, które możemy poznać
oczami Neda, to grupa osób wyzwolonych, obnoszących się ze swoją rozwiązłością,
zachłystujący się wręcz dopiero co pozyskanymi prawami. Nic więc dziwnego, iż
przemowy Neda na temat wstrzemięźliwości, która być może uchroni ich przed
chorobą, o której nie można nic pewnego powiedzieć, nie trafia do nich. Nie raz
i nie dwa całym tym towarzystwem chciałoby się wręcz potrząsnąć i dobitnie
uświadomić, iż nie tędy droga. Nasz protagonista nie jest jednak osobą zdolną
tego dokonać. Porywczy, krzykliwy, chce dobrze, brakuje mu jednak ogłady, która
sprawiłaby, iż staną za nim tłumy. I
jest to zasadniczy problem filmu – cała sytuacja jest tak zawiła, tak pełna
sprzeczności, że sam widz czuje wobec niej obojętność nie wiedząc komu tak
naprawdę ma kibicować. Część, w którym ludzie przychodzą w końcu po rozum do głowy i tworzą zorganizowaną
grupę wypada z całą pewnością lepiej. Cel chcą osiągną jednak zgoła innymi
metodami, niż Ned początkowo planował przez co zaczyna on dalej działać na
własną rękę, co nie przestaje irytować. Dopiero kiedy jego osobiście dotyka
tragedia widz może odetchnąć z ulgą, bo już wie, że to krzyk rozpaczy, a tego
nie powinno się uciszać.
Cała
sytuacja ma także drugą stronę, gdyż Ned jest chyba jedyną postacią, z którym
człowiek chce się utożsamić – aktywny, działający w imię przekonań, nie znający
słowa porażka. I tak oto ujawnia się nam paradoks Murphego (znany mi już
wcześniej z seriali) film jest
jednocześnie dobry i zły z tych samych powodów.
Inną
sprawą jest sama historia, w którą twórca starał się upchnąć zbyt wiele. Z
jednej strony mamy walkę o fundusze na badania, z innej z powszechnymi
uprzedzeniami i strachem, na dokładkę natomiast konflikty między członkami
walczącego ugrupowania doprawione wątkami obyczajowymi. Gdzieś w tym wszystkim
gubi się sam człowiek, o którego prawa się walczy.
Film
wykorzystuje niemalże wszystkie dostępne środki kreujący solidny melodramat. I
choć mogłabym przysiąc, że większość scen widziałam już w niejednej produkcji
to ciągle działa. Bo jakże nie zasmucić się widząc jacy nieczuli bywają ludzie
spotykając coś czego nie znają i czego się boją. Jak nie współczuć osobą,
którzy w ciągu kilku miesięcy zmuszeni są pochować miłości swojego życia,
przyjaciół, znajomych, nie wiedząc dlaczego tak się dzieje, ani jak z tym
walczyć. Prawdopodobnie najbardziej zapadającą sceną filmu była ta, w której
jeden z bohaterów chowa do szuflady wizytówki swoich zmarłych przyjaciół, które
już nigdy nie okażą się przydatne, a których jednak nie sposób wyrzucić. Gdzieś
w tym wszystkim udaje się nawet przemycić lęk przed samotnością w obliczu
choroby, która zagościła w środowisku, w którym nie skłania się do łączenia w
stałe związki, czy wyjątkowo trafne pytanie, które jednak ciągle się przemilcza
– jak radzić sobie z myślą, że to właśnie osoba, którą kochamy mogła przyczynić
się do naszego zarażenia.
Scenariusz
oparty niemalże wyłącznie na takiej emocjonalnej zabawie z widzami nie
przeszedłby jednak bez naprawdę dobrego aktorstwa. Z pewnością wyróżnić warto
tu Marka Ruffalo (nominacja do Złotego Globu) i Matta Bomera (Złoty Glob). To
dzięki nim udało się uniknąć zrobienia z The Normal Heart niestrawnego banału. Ciekawą
rolę wykreował również Jim Parsons, który uwolniwszy się z komediowych więzów,
pokazał spory kawałek wyśmienitego dramatycznego aktorstwa.
Z
filmem Murphego mam wiec pewien problem – z marszu potrafię wymienić całą listę
wad i uproszczeń, które psuły mi ogólny odbiór, jednocześnie jednak nie
potrafię myśleć o tej produkcji źle. To
bowiem, w gruncie rzeczy, ciepła opowieść o dążeniu do calu na przekór wszystkim i
walce do końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz