wtorek, 12 września 2017

"Serce ze szkła" Emma Scott



Czytając przez niemalże całe życie łatwo zaszufladkować się w określonych gatunkach. Doskonale wiem jakie tematy poruszane w książkach mnie interesują a od których cierpnie mi skóra. New Adult jest prawdopodobnie na szczycie gatunków, których nie chce ruszać, a nawet jeśli już doskonała promocja przekonuje mnie do sięgnięcia po jakiś tytuł czytanie szybko staje się torturą. Od wszystkiego są jednak odstępstwa. Jedno z nich nosi tytuł „Serce ze szkła”.


            Swój wywód powinnam zacząć od tego, iż od zawsze śledzę rynek wydawniczy pod kątem książek, w  których występuje motyw śmiertelnej choroby. Książka Emmy Scott trafiła w moje ręce jednak kompletnie przez przypadek. Postanowiłam zaryzykować i w sumie nie zawiodłam się.

Choć „Serce ze szkła posiada wszystkie wady NA, jednak będąc na to przygotowana uznawałam je za specyficzny „urok” powieści. Obowiązkowo mamy romans, którego początek bierze się z jakiegoś nielogicznego wydarzenia. Całe szczęście autorka odeszła od schematu cichej dziewczyny i bad boya, stawiając na postać spokojnego chłopaka i gitarzystki zespołu rockowego uzależnionej od alkoholu, próbującej zapomnieć o ciężkiej przeszłości i pozwalającej, aby ktoś inny sprawował nad nią kontrolę. Bardzo szybko dowiadujemy się, że uroczy Jonah także nie pozbawiony jest problemów, wśród których prym wiedzie problem z przeszczepionym kilkanaście miesięcy wcześniej sercem, które zaczyna atakować miażdżyca. Czując ciążący nad nim wyrok, chłopak sumiennie przestrzega ustalonego harmonogramu – bierze w udział w niedzielnych spotkaniach z rodziną, spędza wieczory z wąskim gronem znajomych, dorabia jako kierowca limuzyny i całe dnie spędza na tworzeniu instalacji ze szkła, która ma być jego dziedzictwem. Kacey wywraca jednak jego życie do góry nogami a przy okazji zmienia swój sposób patrzenia na świat. Całość opiera się na utartym schemacie znanych z wielu innych powieści jednak nie jest to wada. Czasami dobrze poczytać o czymś co już się zna.


Niepodważalnym plusem „Serca ze szkła” jest fakt, iż autorka nie bawi się w tworzenie romansu z tajemnicą w tle, która ujawnia się pod koniec i zmienia życie bohaterów. Wątek choroby wprowadzony jest już na pierwszych stronach i idealnie przeplata się z wątkiem romantycznym. Dni Jonaha są bowiem policzone i wiedzą o tym wszyscy, którzy go otaczają, łącznie z nowo poznaną dziewczyną. Fakt ten nadaje jakiegoś dramatycznego wyrazu całości, ponieważ posiadając tą wiedzę Kacey świadomie podejmuje każdą decyzję nie spodziewając się happy endu, a mimo to bez wahania wkracza w życie protagonisty. Wybory bohaterów dokonane w chwilach próby są ogólnie warte pochwały i sprawiają, że z miejsca lubimy każdą pojawiającą się postać.

Na uwagę zasługują stworzone przez autorkę relacje miedzy bohaterami. Kontakt Jonaha bratem, rodzicami, przyjaciółmi jest czymś rozgrzewającym serce. Jego znajomość z Kasey, która przez długi czas funkcjonowała na poziome przyjaźni była ukazana fantastycznie. Więź łącząca tą dwójkę ujawniała się przy okazji każdego dialogu, ich rozmowy podszyte były jednocześnie dawką wzajemnego pożądania. W tym momencie pojawia się jednak pewne ale… Świadoma tego że NA rządzi się swoimi prawami od pierwszych stron wiedziałam, że wcześniej czy później pojawi się wątek romansowy. Związek, który na kartach swojej powieści opisała Scott w najlepszym razie nazwać można letnim. Cała chemia między głównymi bohaterami wyparowała, a w zamian dostaliśmy wątpliwej jakości dialogi i suche sceny seksu (serio, te fragmenty miały w sobie tyle polotu co instrukcja obsługi drylownicy do wiśni). Nie można mieć wszystkiego. Wróćmy jednak do jaśniejszej strony „Serca ze szkła”.

Tak ja NA tak i książki z wątkiem śmiertelnej choroby rządzą się swoimi prawami wśród których wyróżnić można nadmierny patetyzm, głębokie sentencje i łzawe momenty balansujące na granicy kiczu. Choć nie świadczy to może najlepiej o moim guście czytelniczym jednak bez bicia przyznaję się, że uwielbiam to wszystko co składa się na te historie. „Serce ze szkła” dostarczyło mi więc dokładnie tego czego potrzebowałam (choć z bólem przyznam, że brakowało mi sentencji a’la Green, które po prostu ładnie brzmią). Tak wiec tam gdzie miało być puchato i słodko było puchato i słodko, tam gdzie miało być smutno tam było smutno, tam gdzie miały się polać łzy tam… powiedzmy że wciąż było smutno. Na wielki plus zasługuje również postawa protagonisty. O zachowaniu bohaterów literackich w obliczu śmierci napisać można całą prace magisterską. Scott odrzuciła jednak pomysły związane z samorealizacją, spełnianiu marzeń, znalezieniu tej jedynej/jedynego i postawiła na próbie pozostawienia po sobie jakiegoś dziedzictwa, czym w przypadku Jonaha była instalacja ze szkła, którą chciał skończyć przed śmiercią. Całość zyskała tym samym na autentyczności i realności, ponieważ zostawienie czegoś po sobie jest tym o czym chyba każdy z nas myśli i co rzeczywiście można zrealizować. Nie musi być to artystyczne dzieło, lub czyn który zapisze się w pamięci potomnych jednak nawet mała rzecz może zaświadczyć o naszym istnieniu. Mogę więc z całą pewnością stwierdzić, że podobał mi się wydźwięk tej powieści.

Jeśli miałabym porównać książkę Scott do innych powieści najbliżej byłoby jej do „Utraty”, która prawdopodobnie na stałe znalazła miejsce w moim sercu. I nie mam na myśli tylko tego,  że obie okładki wskazują na to, że grafik miał jakiś gorszy dzień, lecz fakt iż noszą w sobie ogromne pokłady ciepła i dostarczają odpowiedniej dawki wzruszeń (choć „Serce ze szkła” definitywnie wygrywa jeśli chodzi o zakończenie). Żadna z ich nie udaje, iż jest powieścią, która ma odmienić czyjeś życie, lecz nawet te krótkie chwile spędzone w ich towarzystwie sprawiają, że człowiek czuje się troszeczkę bardziej zaprzyjaźniony ze swoim życiem.


1 komentarz: