wtorek, 3 października 2017

"Władca cieni" Cassandra Clare

Przeglądając listę książek, które przewinęły się przez moje życie , zdziwiłam się jak niewiele z nich zapisało się w mojej pamięci. Czasami jestem w stanie przypomnieć sobie pojedyncze fragment fabuły, kiedy indziej jakąś emocję, którą nie jestem w stanie przypisać żadnej konkretnej treści, zazwyczaj jednak kwituję każdy tytuł jedynie wzruszeniem ramion. Jednak pośród całej masy nic niemówiącego mi zlepku słów co kilkanaście miesięcy przewija się jedna seria, która pomimo upływu lat towarzyszy mi jak cień. Lata mijają, moje życie zdążyło zmienić się kilkukrotnie, ze specyficznej nastolatki, zmieniłam się w rozmarzoną dorosłą, jednak za każdym razem gdy otwieram nową książkę ze świata Nocnych Łowców cichy głosik z tyłu mojej głowy mówi „Witaj w domu…”.


Mroczne intrygi nie są najlepszą serią, która wyszła z pod pióra Cassandry Clare, jej bohaterowie nie są tymi, których nazwać mogę najbliższymi mojemu sercu, zdarzenia w niej opisywane nie zamieszkują moich myśli na długie tygodnie, jest to jednak wciąż największy crash książkowy, którego mogę oczekiwać. Z historiami osadzonymi w świecie Nocnych Łowców tak chyba po prostu już jest – nie muszą być tymi jedynymi, żeby i tak zawładnąć moim sercem w stopniu, w którym nikt nie potrafi już tego osiągnąć.

„Pani noc” otworzyła nowy rozdział w mojej historii z Clare. Po szóstym tomie „Darów anioła” byłam pewna, że już na zawsze pożegnam się z twórczością tej pani. W końcu zaczynam studia, czeka mnie dorosłe życia i czas zostawić ten etap za sobą. Bla, bla, bla… Choć rozpoczęcie serii „Mrocznych intryg” nie było idealne dało mi więcej radości z czytania niż wszystkie książki z tamtych lat razem wzięte. „Władca cieni” kontynuuje to co zaczęła pierwsza część. Po niemożliwie długich miesiącach oczekiwania ponownie dałam się zawładnąć światu Nocnych Łowców do tego stopnia iż rzeczywistość przestała dla mnie istnieć. I dobrze mi z tym.

To co warto zanotować to fakt, iż seria ta dość znacznie zyskała w moich oczach dzięki najnowszej powieści. Oczywiście nie dało się uniknąć dłużyzn, które tak przeszkadzały mi we wcześniejszym tomie, jednakże tym razem autorka postanowiła prowadzić fabułę wielotorowo dzięki czemu całość zyskała na dynamice, wydarzenia poznawaliśmy z różnych punktów widzenia, a ja nie musiałam się męczyć dłużej niż powinnam,  z pewną irytującą parą *ekhem* Emma i Jules *ekhem. Tak więc dostaliśmy, aż 3 przeplatające się wątki, które teraz mam zamiar rozłożyć na czynniki pierwsze.

Emma i Jules
Nieprzepadanie (delikatnie ujmując) za dwójką protagonistów może być dosyć problematyczne (o czym przekonałam się w przypadku „Pani Nocy”). Emma i Jules mają w sobie cechy, które niesamowicie mnie irytują, a dodatkowo są jeszcze wplątani w relacje, która kompletnie nie przypadła mi do gustu i którą jest niemalże idealnym odwzorowaniem tego co mieliśmy w pierwszej trylogii. Nic wiec dziwnego, iż moje emocje podczas czytania wydarzeń opisywanych z ich perspektywy oscylowały pomiędzy skrajną obojętnością a irytacją. Na szczęście jak na książkę, w której Emma jest główną bohaterką moje cierpienia trwały zaskakująco krótko. Odnośnie ich relacji moje wrażenia wciąż są raczej negatywne. Najbardziej denerwuje mnie fakt, iż Clare po tym jak skrupulatnie przez całą trylogie „Diabelskich maszyn” przedstawiała nam więź parabatai jako coś pięknego, niepowtarzalnego i czystego, tutaj odziera to z całej niewinności i przedstawia jako zobowiązanie niszczące życie. Oczywiście wszystko w życiu ma swoje jasne i ciemne strony co nie zmienia faktu, że wątek ten bardzo mi nie pasuje. Jedyną dobrą rzeczą, którą zauważam to fakt, iż Clare nie bawi się w subtelności i pozbawia (a przynajmniej ogranicza) nas opisu przeżyć wewnętrznych ukazującego jak to ciężko w życiu naszym protagonistom. Gdy robi się zbyt gorąco Emma z Julsem po prostu się na siebie rzucają nie myśląc o konsekwencjach. W sumie jestem w stanie to przeżyć.

Rozpatrując naszą nierozłączną parę przyjaciół jako pojedyncze jednostki także zauważyłam malutki progres. Emma dalej jest tą niezwyciężoną, nieustraszoną wojowniczką, która nie zawaha się zmierzyć z żadnym przeciwnikiem, bez chwili namysłu ratuje niewinne dzieci z rąk strasznych złoczyńców a przy tym rzuca kilka kąśliwych uwag. Jej postać w żaden sposób nie ewoluuje. Przeciwieństwem tego stanu rzeczy jest jej parabatai. Julina dał się poznać w „Pani nocy” jako kochający brat, opiekun rodzinnego ogniska, marzyciel, artysta, wojownik, przekładający wszystko ponad dobro rodziny. Jednak już wówczas wtrącane były mniej lub bardziej ukryte wskazówki, iż na tej krystalicznie czystej postaci zaczyna pojawiać się pewna rysa. Pod koniec książki jasne już było, iż Julian posiada drugą , dość okrutną naturę i w kwestii obrony swojej rodziny nie przebiera w środkach. We „Władcy cieni” wątek ten został jeszcze bardziej wyeksponowany, a niemalże każde jego działanie kwitowane jest wspomnieniem o jego „okrutnym sercu” (choć nawet bez tych „subtelnych” wskazówek czytelnik byłby w stanie wychwycić, że coś jest mocno nie tak). Z racji wydarzeń, które miały miejsce pod koniec tego tomu, a także wiedzy jaka dostała się w jego ręce sądzę, iż jego zachowanie będzie miało ogromne znaczenie dla rozwoju dalszej fabuły i jestem niesamowicie ciekawa w jaki sposób podejdzie do tego autorka. Julian stał się bowiem bardzo niebezpieczną postacią ( to jaki udział w jego zachowaniu ma więź parabatai jest inną kwestią). Choć wątpię, iż autorka pokusi się o uczynienie z niego głównego antagonisty (a szkoda), to z pewnością stanie się on przyczyną ogromnego nieszczęścia, które spadnie na głowę biednych Nocnych Łowców. Mając powody do zemsty, oraz potężną broń w rękach stał się w moich oczach jedną z najciekawszych, lecz wciąż niemniej irytującą postacią tej serii.

Kit, Ty, Livvy
Wątek ten to idealny przykład jak zjednać przychylność fanów i trafić do ich serca ukazując przygody bohaterów, którzy nic nas nie interesowali przez ponad 800 pierwszych stron serii. Ty i Livvy poznaliśmy już trochę w poprzednich części, jednak ich zadaniem było głównie zachowywać się uroczo i być słodkim balastem dla biednego Julsa. We „Władcy cieni” pozwolono im jednak rozwinąć skrzydła (choć przez całą książkę miałam wrażenie, iż Livvy jest trochę jakby na doczepkę, a jej postać jest jedynie środkiem do jakiegoś nieznanego celu (co potwierdziło się w zakończeni), choć w dalszym ciągu egzystują jako dodatek do kogoś. Tym kimś jest tym razem pewien Herondale. Kit, bo o nim mowa, szturmem zdobył moje serce. Młody chłopak, który zrządzeniem losu został wcielony w szeregi nocnych łowców daje czytelnikom świeże spojrzenie na doskonale znany nam świat. Z pasją godną Herondalów, narzeka na wszystko co go otacza, jest impulsywny, porywczy, sarkastyczny, oddany przyjaciołom i wyższej sprawie. Łączy w sobie najlepsze cechy Willa i Jacea przez co po prostu nie da się go nie lubić. Gdyby tego było mało jego rodząca się przyjaźń z bliźniakami jest niczym światło w otchłani rozpaczy do którego sprowadziła nas Clare. Ich wątek, nie miał na celu popchnąć fabuły znacząco do przodu, lecz sprawić aby czytelnik pokochał ich całym sercem. Przez większość książki trójka ta miota się bowiem trochę bez celu wykonując zadania, które można by przydzielić któremukolwiek z pozostałych protagonistów, lub wpada w kłopoty, jednak ich interakcje, rozmowy, drobne gesty przyjaźni sprawiały, że można by czytać o tym w nieskończoność.

Mark, Christina, Kieran
Stwierdzenie, iż wątek tej trójki przypadł mi do gustu byłby delikatnym niedomówieniem. Bowiem to co Clare wychodzi najlepiej to właśnie trójkąty miłosne. Choć pojawienie się tego motywu spodziewałam się już podczas czytania „Pani noc” nie myślałam, iż dostanę coś tak intensywnego. Każdą konfrontacje między którąkolwiek z postaci z tej trójki kwitowałam szerokim uśmiechem. „Władca cieni” tak naprawdę zaczął się dla mnie dopiero w momencie ponownego pojawienia się Kierana. Co prawda Clare doprowadzając do spotkania się całej trójki posłużyła się bardzo wygodnymi zbiegami okoliczności, które aż kuły w oczy jestem w stanie o tym zapomnieć, obserwując późniejsze losy tej niecodziennej relacji. To co jednak najmocniej wyróżnia ten związek na tle wielu innych to jego nie oczywistość. Choć z tyłu głowy ciągle mam świadomość i to wszystko zakończy się happy endem dla każdego zainteresowanego, w miarę upływu stron coraz częściej poddawałam w wątpliwość to rozwiązanie jako zbyt nawiane. Bohaterowie wydają się bowiem naprawdę dojrzali i świadomi faktu, iż pierwsza miłość to nie zawsze uczucie na całe życie z czego znaczna większość postaci w tego typu książkach nie dostrzega. Całość nie byłaby jednak w ułamku tak ciekawa gdyby nie postacie biorące w niej udział. Każda z nich jest bowiem niezwykła, lekko nieprzystająca do otaczającego ją świata, prostolinijna, uczuciowa i szczera. W sumie dość ciężko napisać cokolwiek więcej, ponieważ ich główny udział w książce ograniczał się do wzajemnych interakcji. Widocznie Clare uznała, iż stworzyła coś na tyle dobre, iż nie potrzebuje dodatkowej otoczki,  a ja zgadzam się z tym podejściem.


Odkładając na bok sylwetki poszczególnych postaci warto przyjrzeć się fabule z trochę szerszej perspektywy. Clare już od jakiegoś czasu przestała kierować swoje serie do młodszego czytelnika, tak jak było to w przypadku „Darów anioła”. Jednak „Mroczne intrygi” wydają się wyjątkowo mroczne nawet na tle pozostałych książek autorki z ostatnich lat. Pisarka tym razem postanowiła skupić się na kwestii śmiertelności. Ożywia zmarłych, każe tropić swoim bohaterom księgi służącej do nekromancji, pozbawia ich tego co najważniejsze i każe wątpić w najczystsze uczucia. Nie wątpię, że tak jak wszystkie pozostałe serie i ta zakończy się happy endem, tym razem czekać nas może jedan troszeczkę więcej niż tylko łyżka dziegciu, ponieważ autorka coraz śmielej pogrywa sobie z czytelnikiem umieszczając bohaterów w sytuacjach ekstremalnych, szczególnie jeśli dotyczy to postaci, których znamy od lat ( nie ma co ukrywać, iż „Mroczne intrygi” nie da rady czytać w oderwaniu od pozostałych dzieł autorki).

Clare tym razem, tak jak w żadnej ze swoich wcześniejszych powieści, postawiła na wątki LGBT. Związek Aleca z Magnusem już dawno stał się czymś tak oczywistym, że nie powoduje niemal żadnych emocji, co związało się z wysunięciem na pierwszy burzliwej relacji Marka i Kierana. I choć nie mam żadnych zastrzeżeń do takiego sposobu prowadzenia fabuły mam wątpliwości na ile jest to podyktowane chęcią wprowadzenia kolejnych przedstawicieli tej grupy (co ważne zaznaczenia w tej części pojawia się także postać trans czego nie spodziewałam się kompletnie), a na ile przyciągnięcia uwagi fanów, których znudził już stabilny Malec. Choć intencje autorki na pozór wydają się dość czyste, ponieważ oprócz osób z grupy LGBTQ w jej książce znaleźli się również postacie reprezentujące osoby z nadwaga (co wyszło w moim mniemaniu dość topornie) jak i te ze spektrum autyzmu, chwilami włączała mi się lampka alarmowa zwracająca moją uwagę, że seria ta niebezpiecznie skręca na drogę upodobaną przez fandom, szczególnie jeśli wezmę pod uwagę możliwość jeszcze jednego kiełkującego romansu, którego istnienia nie jestem na 100% pewna, jednak niektóre fragmenty ukazują że wcale nie muszę być w błędzie.

Inną rzeczą w związku z którą mam małe wątpliwości to wiek bohaterów, z którym autorka ma widoczne problemy. Przy wcześniejszych powieściach gdy wszyscy należeli do jednego przedziału wiekowego nie odczuwało się takiego dysonansu jak teraz gdy dochodzi do spotkania bohaterów w różnym wieku. Tak wiec Kit z drużyna traktowani są jako duże dzieci podczas gdy Clare z Jacem w tym wieku byli opisywani jak dorośli całkiem odpowiedzialni za swoje czyny. Clary matczynymi gestami obdarowuje Emme, choć ta tkwi jednocześnie w związku Markiem który jest w tym samym wieku. I nie wynika to z tego, że w końcu istnieją bohaterowie starsi od naszych protagonistów mający realny wpływ na fabułę, lecz fakt, że autorka jakoś nieporadnie dostosowuje myślenie bohaterów do ich  rzeczywistego wieku. Choć może po prostu się czepiam.

Przez długi czas sądziłam, że tak jak dla wielu innych "Harry Potter" jest książką, która odcisnęła stały ślad na moim życiu, ta z którą dorastałam i którą zawsze będę wspominać. Podczas czytania kolejnej książki Clare uświadomiłam sobie jednak, że to nieprawda. To właśnie ze światem Nocnych Łowców, jestem związana, jak bardzo niedoskonały i niedopracowany by on nie był. Bez problemu mogę przypomnieć sobie moje emocje związane z czytaniem "Miasta szkła", radość na wieść o zapowiedzi "Mechanicznego anioła", oczekiwanie na każda kolejną powieść, deklaracje, że już nigdy więcej, które później i tak zastępowane są momentami euforii. Nie jestem i nigdy nie byłam w pełni obiektywna w stosunku do Clare. Jest to po prostu jedna z tych powieści które odczuwam trochę bardziej sercem niż rozumem. I niech tak zostanie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz