piątek, 4 sierpnia 2017

Paczka chusteczek powinna być gratis, czyli "Holding the man"



   Zazwyczaj filmy, które wywarły na mnie wrażenie oglądam tylko raz. Choć czasami czuje potrzebę powrotu do odczuwanych wówczas emocji, niepewność czy coś nie wpłynie na moje pierwsze dobre wrażenie skutecznie powstrzymuje mnie przed tym. Z racji tego, iż niedawno zmierzyłam się z książką na podstawie, której powstał film, postanowiłam złamać zasadę i sprawdzić czy mój pierwotny osąd nie był mylny.

   „Holding the man”, bo o nim mowa jest ekranizacją wspomnień Timothiego Canigarvea aktora, pisarza i aktywisty, dotyczącego 15-letniego związku z jego szkolną miłością - Johnem Coleo, zakończonym przedwczesną śmiercią ukochanego z powodu choroby zawiązane z AIDS.

   Z racji tego, iż jestem świeżo po lekturze pierwowzoru starałam się nie postrzegać filmu przez pryzmat książki. Adaptacja okazuje się jednakże dość wierna oryginałowi a jedyne odstępstwa wynikają z faktu, iż reżyser postawił nacisk na inne aspekty tej historii. Tak wiec o ile sam Conigrave w swojej książce zawarł wiele opisów zwykłego życia, a nawet opisu młodzieńczych lat, w których dopiero zaznajamiał się z własną seksualnością tutaj skupiamy się głównie na kwestii AIDS, a wszelkie odstępstwa od tego służą jedynie do budowania odpowiedniego backgroundu. Przez to oddarcie z codzienności, która nadaje cech charakterystycznych każdemu związkowi, filmowi zdarza się powielać pewne utarte schematy. Społeczeństwo LGBT ukazuje jako rozbuchaną seksualnie, głośną zgraje młodych ludzi, rodziny głównych bohaterów prezentuje na zasadzie przeciwieństw – z jednej strony mamy rodzinne w pełni akceptująca orientację syna, z drugiej natomiast rodzinę która choć nadal okazuje swoje przywiązanie, nie potrafi się z tym pogodzić. Z pewnością przykłady te można by było mnożyć, jednakże nie widzę w tym głębszego sensu, szczególnie iż film cierpi na dużo poważniejszą wadę. Jest bowiem przeraźliwie nierówny. 

Główną wadą filmu jest ignorancja castingowców, którzy stwierdzili, iż genialnym pomysłem jest odegranie piętnastu lat z życia (od czasów młodzieńczych co trzeba zaznaczyć) przez tych samych aktorów (bez charakteryzacji). Za to należy się specjalne miejsce w filmowym piekle.
   Cześć dotycząc zmagań z choroba wypada doskonale - wywołuje właściwe emocje, pozwala utożsamiać się z bohaterami, łamie serce i wymaga tony chusteczek. Niestety reszta to mieszanka zażenowania i rozpaczy. Fragmenty skupiające się na problemach w związku tych dwojga protagonistów da się co prawda znieść, choć występuje tam bardzo dużo seksu (w sumie ciekawi mnie jakie ratingi ma ten film gdyż nie znalazłam żadnych informacji na ten temat) oraz straszny nacisk kładziony jest na zobrazowanie środowiska LGBT, które wypada w tym wypadku dość sztampowo. Prawdziwym koszmarem jest jednak pierwsze 40min. Po dwukrotnym obejrzeniu tego nadal nie mogę uwierzyć jak coś takie mogło przejść w postprodukcji. O ile nic nie mam do wyboru castingowców, gdyż aktorzy zaangażowani do głównych ról po pierwsze są podobni do Congravea i Caleo, po drugie grają całkiem dobrze (Rayan Corr wcielający się w role Conigrave wręcz mnie oczarował), o tyle zatrudnienie tych samych aktorów, którzy mają koło 30 lat do odgrywania 15 latków to tragedia. Jeśli dodamy do tego fakt, iż ich o kilka lat młodsze  rodzeństwo grały dzieci w odpowiednim wieku całość zaczyna wyglądać jak jedna wielka farsa. Gdyby początek potrafił obronić się chociaż fabularnie… Niestety otrzymujemy instant love i sporo niedomówień, które nie potrafią sprawić abym zapomniała o swoim zażenowaniu.
   Reżyser ma także dziwną tendencje do nieliniowego prowadzenia historii. O ile fragmenty rozgrywające się we Włoszech bardzo ładnie biorą w klamrę całą historie (choć szkoda, że w żaden sposób nie zaznaczone zostało, iż kraj ten nie pojawił się tam znikąd), tak ukazywanie skutków, a dopiero później ukazywanie całego ciągu okoliczności doprowadzających do danych wydarzeń było lekko dezorientujące i sprawiło, że niektóre rzeczy była w stanie zrozumieć dopiero po przeczytaniu książki.

   Jeśli przymkniemy oko na większe lub mniejsze minusy, w nagrodę otrzymujemy bardzo angażującą historię, która potrafiła wywołać we mnie emocje, nawet podczas kolejnego seansu poprzedzonego dodatkowo lekturą pierwowzoru. Jest to bowiem historia bardzo ludzka, w której nikt nie zdobywa się nagle na prawdziwe męstwo, pokonuje z kretesem własne słabości ani  nie zmienia się diametralnie pod wpływem wydarzeń. Wszystkie lęki, chwile zawahania, problemy z radzeniem sobie z życiem, które przypadają w udziale Congraveowi, sprawia, że z łatwością postawić się można na jego miejscu. Dlatego ta historia tak mocno oddziałuje na widza. Nie wierzę, że ja sama, postawiona w tak ciężkiej sytuacji zdobyłabym się na coś więcej niż Tim. A to niesamowicie zbliża.


   Porównując książkę i film (czego z całych sił starałam się wystrzegać), mam wrażenie, że postać Conigrava została trochę wybielona na potrzeby ekranizacji, jednakże charakterystyczne cechy jego osobowości jak lekka dziecinność, lekkomyślność, zapatrzenie w siebie, przy jednoczesnym wyjątkowym oddaniu przyjaciołom i dość pozytywnym nastawieniu do życiu, zostały zachowane. Sprawia to jednak, iż protagonista wydaje się osobą bardziej jednoznaczną niż był w rzeczywistości.

   „Holding the man” nie stara się uciekać od zagrań typowych dla melodramatów. Podniosła muzyka podbija nasze emocje, długie ujęcia w odpowiednich momentach przynoszą ten sam skutek. Film, ma wzruszać, wyciskać łzy i łamać serca i to właśnie robi, choć sądzę, że prezentowana historia obroniłaby się nawet bez tych zabiegów. Na wielki plus zasługuje jednak dopisanie przez scenarzystę zakończenia historii Conigarvea, który zmarł niedługo po napisaniu książki. Fakt ten niewątpliwie wzmacnia wszystkie odczuwane emocje, szczególnie jeśli pomyślimy, iż historia w której dane nam było poniekąd uczestniczyć była ostatnią rzeczą, którą po sobie zostawił.

   Rok temu stwierdziłam, iż nie jest najlepszy film opowiadający o życiu, chorobie i śmierci. Nie jest także zbytnio odkrywczy, ani perfekcyjnie wykonany, dostarcza jednak więcej emocji, niż niejeden lepiej zrealizowany melodramat. Z perspektywy czasu podtrzymuje swoją opinie na ten temat. „Holding the man” nie jest filmem uniwersalnym, który trafi do każdego, jednakże dla odpowiedniej grupy docelowej będzie to niesamowicie angażująca opowieść, zadająca kłam stwierdzeniu, iż nasza historia umrzeć musi razem z nami. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz