Zazwyczaj
filmy, które wywarły na mnie wrażenie oglądam tylko raz. Choć czasami czuje
potrzebę powrotu do odczuwanych wówczas emocji, niepewność czy coś nie wpłynie
na moje pierwsze dobre wrażenie skutecznie powstrzymuje mnie przed tym. Z racji
tego, iż niedawno zmierzyłam się z książką na podstawie, której powstał film, postanowiłam złamać
zasadę i sprawdzić czy mój pierwotny osąd nie był mylny.
„Holding
the man”, bo o nim mowa jest ekranizacją wspomnień Timothiego Canigarvea aktora,
pisarza i aktywisty, dotyczącego 15-letniego związku z jego szkolną miłością -
Johnem Coleo, zakończonym przedwczesną śmiercią ukochanego z powodu choroby
zawiązane z AIDS.
Z racji
tego, iż jestem świeżo po lekturze pierwowzoru starałam się nie postrzegać
filmu przez pryzmat książki. Adaptacja okazuje się jednakże dość wierna
oryginałowi a jedyne odstępstwa wynikają z faktu, iż reżyser postawił nacisk
na inne aspekty tej historii. Tak wiec o ile sam Conigrave w swojej książce
zawarł wiele opisów zwykłego życia, a nawet opisu młodzieńczych lat, w których
dopiero zaznajamiał się z własną seksualnością tutaj skupiamy się głównie na
kwestii AIDS, a wszelkie odstępstwa od tego służą jedynie do budowania
odpowiedniego backgroundu. Przez to oddarcie z codzienności, która nadaje
cech charakterystycznych każdemu związkowi, filmowi zdarza się powielać pewne
utarte schematy. Społeczeństwo LGBT ukazuje jako rozbuchaną seksualnie, głośną
zgraje młodych ludzi, rodziny głównych bohaterów prezentuje na zasadzie
przeciwieństw – z jednej strony mamy rodzinne w pełni akceptująca orientację
syna, z drugiej natomiast rodzinę która choć nadal okazuje swoje przywiązanie,
nie potrafi się z tym pogodzić. Z pewnością przykłady te można by było mnożyć,
jednakże nie widzę w tym głębszego sensu, szczególnie iż film cierpi na dużo
poważniejszą wadę. Jest
bowiem przeraźliwie nierówny.
Główną wadą filmu jest ignorancja castingowców, którzy stwierdzili, iż genialnym pomysłem jest odegranie piętnastu lat z życia (od czasów młodzieńczych co trzeba zaznaczyć) przez tych samych aktorów (bez charakteryzacji). Za to należy się specjalne miejsce w filmowym piekle. |
Cześć dotycząc zmagań z choroba wypada doskonale
- wywołuje właściwe emocje, pozwala utożsamiać się z bohaterami, łamie serce i
wymaga tony chusteczek. Niestety reszta to mieszanka zażenowania i rozpaczy.
Fragmenty skupiające się na problemach w związku tych dwojga protagonistów da
się co prawda znieść, choć występuje tam bardzo dużo seksu (w sumie ciekawi
mnie jakie ratingi ma ten film gdyż nie znalazłam żadnych informacji na ten
temat) oraz straszny nacisk kładziony jest na zobrazowanie środowiska LGBT,
które wypada w tym wypadku dość sztampowo. Prawdziwym koszmarem jest jednak pierwsze
40min. Po dwukrotnym obejrzeniu tego nadal nie mogę uwierzyć jak coś takie
mogło przejść w postprodukcji. O ile nic nie mam do wyboru castingowców, gdyż aktorzy
zaangażowani do głównych ról po pierwsze są podobni do Congravea i Caleo, po
drugie grają całkiem dobrze (Rayan Corr wcielający się w role Conigrave wręcz
mnie oczarował), o tyle zatrudnienie tych samych aktorów, którzy mają koło 30
lat do odgrywania 15 latków to tragedia. Jeśli dodamy
do tego fakt, iż ich o kilka lat młodsze rodzeństwo grały dzieci w odpowiednim wieku całość zaczyna wyglądać jak jedna wielka farsa.
Gdyby początek potrafił obronić się chociaż fabularnie… Niestety otrzymujemy
instant love i sporo niedomówień, które nie potrafią sprawić abym zapomniała o
swoim zażenowaniu.
Reżyser ma
także dziwną tendencje do nieliniowego prowadzenia historii. O ile fragmenty
rozgrywające się we Włoszech bardzo ładnie biorą w klamrę całą historie (choć
szkoda, że w żaden sposób nie zaznaczone zostało, iż kraj ten nie pojawił się
tam znikąd), tak ukazywanie skutków, a dopiero później ukazywanie całego ciągu
okoliczności doprowadzających do danych wydarzeń było lekko dezorientujące i
sprawiło, że niektóre rzeczy była w stanie zrozumieć dopiero po przeczytaniu
książki.
Jeśli
przymkniemy oko na większe lub mniejsze minusy, w nagrodę otrzymujemy bardzo
angażującą historię, która potrafiła wywołać we mnie emocje, nawet podczas
kolejnego seansu poprzedzonego dodatkowo lekturą pierwowzoru. Jest to bowiem
historia bardzo ludzka, w której nikt nie zdobywa się nagle na prawdziwe
męstwo, pokonuje z kretesem własne słabości ani nie zmienia się diametralnie pod wpływem
wydarzeń. Wszystkie lęki, chwile zawahania, problemy z radzeniem sobie z życiem, które przypadają w udziale Congraveowi, sprawia, że z łatwością
postawić się można na jego miejscu. Dlatego ta historia tak mocno oddziałuje na widza. Nie wierzę, że ja sama, postawiona w tak ciężkiej sytuacji zdobyłabym
się na coś więcej niż Tim. A to niesamowicie zbliża.
Porównując
książkę i film (czego z całych sił starałam się wystrzegać), mam wrażenie, że
postać Conigrava została trochę wybielona na potrzeby ekranizacji, jednakże
charakterystyczne cechy jego osobowości jak lekka dziecinność, lekkomyślność,
zapatrzenie w siebie, przy jednoczesnym wyjątkowym oddaniu przyjaciołom i dość
pozytywnym nastawieniu do życiu, zostały zachowane. Sprawia to jednak, iż
protagonista wydaje się osobą bardziej jednoznaczną niż był w rzeczywistości.
„Holding
the man” nie stara się uciekać od zagrań typowych dla melodramatów. Podniosła
muzyka podbija nasze emocje, długie ujęcia w odpowiednich momentach przynoszą
ten sam skutek. Film, ma wzruszać, wyciskać łzy i łamać serca i to właśnie
robi, choć sądzę, że prezentowana historia obroniłaby się nawet bez tych
zabiegów. Na wielki plus zasługuje jednak dopisanie przez scenarzystę
zakończenia historii Conigarvea, który zmarł niedługo po napisaniu książki.
Fakt ten niewątpliwie wzmacnia wszystkie odczuwane emocje, szczególnie jeśli
pomyślimy, iż historia w której dane nam było poniekąd uczestniczyć była
ostatnią rzeczą, którą po sobie zostawił.
Rok temu
stwierdziłam, iż nie jest najlepszy film opowiadający o życiu, chorobie i
śmierci. Nie jest także zbytnio odkrywczy, ani perfekcyjnie wykonany, dostarcza
jednak więcej emocji, niż niejeden lepiej zrealizowany melodramat. Z
perspektywy czasu podtrzymuje swoją opinie na ten temat. „Holding the man” nie
jest filmem uniwersalnym, który trafi do każdego, jednakże dla odpowiedniej
grupy docelowej będzie to niesamowicie angażująca opowieść, zadająca kłam
stwierdzeniu, iż nasza historia umrzeć musi razem z nami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz