niedziela, 6 września 2015

W poszukiwaniu zatopionych miast i nieistniejącej fabuły. "Lost River"



Lost River" to debiut Ryana Goslinga (tak tego Goslinga z "Pamiętnika"). Film o którym z całą pewnością niewielu widzów dowiedziałoby się gdyby nie nazwisko twórcy.


Akcja rozgrywa się gdzieś na przedmieściach Detroit, miejscu powoli wyludniającym się z braku jakichkolwiek perspektyw, zamieszkałych przez ludzi znających trudy życia i walczących o każdy dzień. Plenery dodatkowo utrzymane w stylu postapokaliptycznym potęgują wrażenie ogólnego przygnębienia. Nasz protagonista zajmuje się zbieraniem złomu, aby utrzymać matkę i brata oraz mocno podupadający dom.  Krótka kariera Bonesa, kończy się jednak gwałtownie po wdaniu się w konflikt z lokalnym tyranem. W międzyczasie jego matka znajduje prace w podejrzanym lokalu zajmującym się wystawianiem osobliwych i makabrycznych scenek ku uciesze widowni.

Tak właściwie jest to film o niczym. Z jednej strony obserwujemy zmagania głównego bohatera z Tyranem, (tak, miejscowy mściciel naprawdę nazywa się Bully) który próbuje go dopaść, z drugiej natomiast próby przystosowania się matki do nowej pracy, która zachowuje się jakby kazano pracować jej w domu publicznym, a nie oblanej litrami sztucznej krwi robić performance.
W ten sposób nie da się tak naprawdę współczuć żadnej z postaci, gdyż albo jest zbyt udramatyzowana, albo sama sprowadziła na siebie dane nieszczęście swoją butną postawą. 
Serio, czego można się spodziewać po niezrównoważonym psychicznie chłopaku, jeżdżącym po okolicy krzycząc iż miedź jest jego, w chwili gdy ów metal zostanie mu skradziony, jak nie prób zniszczenia swojej ofiary? A można było odejść bez słowa... Bones, jak ci się udało do tej pory przeżyć w tym świecie?

źródło: filmweb.pl

To małe miasteczko doczekało się naprawdę licznej gromady groteskowych postaci. Bully  swoim wrogom odcina wargi, mieszka w starym zarośniętym zoo i ma obsesje na punkcie miedzi. Dodatkowo Bully nie mówi, Bully przez niemal cały film krzyczy, co było strasznie irytujące. Innym przykładem jest babcia Rat (dziewczyny tak samo pokręconej jak reszta miasteczka), która milczy od śmieci męża i ogląda telewizor przysłonięta czarną woalką, czy właściciel klubu w którego głowie powstał makabryczny pomysł aranżowania krwawych przedstawień. 


Najgorsza w tym filmie jest jednak niekonsekwencja, wątki nie łączą się ze sobą, ani z siebie nie wynikają. W pewnym momencie pojawia się motyw klątwy ciążącej nad miastem, oraz próby jej przełamania. Genezy samej klątwy oraz jej wpływu na mieszkańców możemy się jednak tylko domyślać. Tak właściwie cały film to zlepek krótszych lub dłuższych scenek, które za każdym razem ratuje jedynie oprawa audiowizualna. I jest to tak naprawdę jedyna rzecz, która przyciąga widza przed ekran. Postapokaliptyczne wnętrza, nocne zdarzenia rozgrywające się w różowawej poświacie neonów, rzeka, która niegdyś przykryła miasto oświetlona wystającymi ponad wodę lampami ulicznymi. Tworzy to klimat sprawiający, że widz postanawia brnąć w tą historię do końca.

"Lost River" chciałoby być filmem, którym widz mógłby się zachwycić, który miałby być czymś znacznie więcej niż zwykłym odmóżdżaczem. Gosling postawił sobie poprzeczką odrobinę za wysoko, przez co jego dzieło wygląda jak wydmuszka - ładna do oglądania, lecz fabularnie pusta w środku.

3 komentarze:

  1. Podoba mi się porównanie do wydmuszki. Naprawdę dobre.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie słyszałam o tym tytule. Mogłabym zaryzykować seans, ale skoro brak tutaj lepszej fabuły... to troszkę słabnie do tego motywacja.

    OdpowiedzUsuń
  3. A szkoda, bo Iain De Caestecker w Agentach Marvela spisał się świetnie ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń