Uwielbiam
podsumowania. To cudowne gdy w ostatnim tygodniu roku, gdy wszystkie dni ma się
już za sobą, możemy na spokojnie wrócić myślami do każdego ważnego momentu,
jeszcze raz ocenić jego wagę, spiąć klamrą i odłożyć na półkę z napisem
"przeszłość" mając świadomość, że nie odejdą w zapomnienie, a jedynie
ustąpią miejsce nowemu.
Miniony
rok niewątpliwie był czasem zmian i ciągłego zdziwienia nim powodowanego. Zdziwienia,
że tak wiele ulec może zmianie pozostając jednocześnie tym samym co dawniej,
zdziwieniem, że można mieć tak mało czasu, a jednocześnie tak dużo w nim
zmieścić, zdziwienia, że coś jeszcze może nas zdziwić.
Tak
więc pomimo uciążliwych miesięcy pełnych nauki, stresu, kolokwiów, egzaminów,
nudnych wykładów, lub zwykłego, ludzkiego zmęczenia, zawsze udawało mi się
znaleźć chwilę (lub więcej) na książkę, serial lub film. Tego się nie leczy, z
tym trzeba się po prostu pogodzić.
CZĘŚĆ I. KSIĄŻKI
Pomimo
wiecznego narzekania, że czytam za mało, że studia zabijają moje literackie
"ja", że już nigdy nie przeczytam wszystkiego czego pragnę udało mi
się przeczytać aż 54 książki Kurczę... W obecnych warunkach
to aż podejrzanie dużo.
Kiedy
ja to zrobiłam??!
W
następnym roku przestane narzekać.
Pomimo
dość sporej ilości tytułów, przez cały rok brakowało mi książek, które naprawdę
zawładną moimi myślami i sprawią, że serce zabije dla nich mocniej. Zapewne
jest to w dużej mierze spowodowane tym, iż ten rok odcinał się grubą kreską od
pozostałych lat, w których mogłam liczyć na kontynuacje ukochanych serii.
Niestety moja przygoda z Clare zakończyła się już jakiś czas temu "Miastem
niebiańskiego ognia", a wraz z nią pewna era w historii moich książkowych
miłości. Trzeba być jednak otwartym na nowe, które choć nie zachwyca tak bardzo
jak stare, jakieś jest i warto o nim wspomnieć.
Na
pierwszy ogień idzie więc trylogia Kwiatowa Katarzyny Michalak,
która stała się moim osobistym synonimem guilty pleasure. Historia ukazana w
"Ogrodzie Kamili" wciągnęła mnie natychmiast, o czym zresztą poczytać można tu i tu. Choć to dosyć dziwny rodzaj sympatii do książki. Zdarzenia w niej opisane mają ce uchodzić za prawdziwe dla mnie były bowiem czymś abstrakcyjnym, patetyzm wylewający
się z niej mający przyprawiać czytelniczki o łzy wzruszenia, mnie w
absurdalny sposób bawił. I choć raczej nie o taki sposób odbioru autorce
chodziło cel został osiągnięty - przy książkach bawiłam się doskonale, a
odkrywanie jakie to tragedie spadną na naszych biednych bohaterów całkowicie
mnie pochłonęło.
Będąc ciągle w
sferze guilty pleasure nie sposób nie wspomnieć o długo wyczekiwanym przeze mnie zakończeniu
trylogii "Ostatnia spowiedź", czyli prawdopodobnie jednany
wydany fanficu o zespole Tokio Hotel. O poprzednich tomach wspomniałam już w
podsumowaniu roku 2014, kiedy to rzutem na taśmę postanowiłam dołączyć tą
intrygującą serię do czołówki najlepszych. Choć spodziewałam się, iż pomysły,
które zostały zrealizowane w poprzednich częściach są już nazbyt absurdalne i
bardziej udziwnić i odrealnić się nie da, zakończenie podołało wyzwaniu
zapewniając mi rozrywkę na kolejnych kilka godzin. Czego tam nie było? Zdrady,
intrygi, nieporozumienia, miłość, nienawiść i obowiązkowo epickie zakończenie,
przez które serca czytelniczek na chwilę zamarło... Tak jak w przypadku książek
pani Michalak seria ta jest tak patetyczna, że jednocześnie nie mogłam przestać
czytać, śmiać się i dziwić, że kogoś naprawdę może to ruszyć wedle intencji
autora. Sądząc po komentarzach na lubimyczytac tak się jednak stało, a opinie
niektórych czytelniczek okazały się niemniej kwiecisto wyrażone, niż cytaty w samej książce.
Taki,
a nie inny przeze mnie w/w pozycji nakłonił mnie do refleksji na jak wiele
sposobów można odebrać jedną książkę. I wiecie co? To całkiem fajne, że nawet
najzwyklejsze powieści mogą wzbudzić naprawdę płomienną dyskusję, szczególnie
jeśli obie strony byłby tak samo ślepo wpatrzone w wybraną historie, choć z
innych powodów.
Kolejną
pozycją, której istnienie w już prawie minionym roku chciałam odnotować to „I
nie było już nikogo” Agathy Christie. Po moim nagłym zainteresowaniem
przygodami pewnego słynnego detektywa z Baker Street, spowodowanym
serialem, swoją szansę dostała w końcu także Christie, której powieści
odkładałam na wieczne później. I choć pierwsze spotkanie, przy okazji „Wielkiej
Czwórki” przekreśliło szanse na długie i szczęśliwe chwile w towarzystwie
klimatycznych kryminałów, z odsieczą przybyła właśnie ona – niesamowita historia
zawarta w 200 stronicowej książeczce -
i zmieniła całkowicie moje nastawienie. Bo „I nie było..” to pozycja w pewien
sposób niezwykła. Niesamowicie wciągająca, tajemnicza, chwilami zaskakująca, a
jednocześnie operująca doskonale znanymi prawdami mówiącymi, iż każda wina pociąga za sobą
karę, a oprawcy odpokutują nawet jeśli ich zbrodnie zostaną ukryte przed
światem.
Inną
książką, która dostała szansę jest „Utrata” Rachel van Dyken, wywodząca
się z nurtu New Adult, do którego nie pałam sympatią. Samej powieści bliżej
jednak do „Gwiazd naszych wina”, niż książek Hoover, poruszając poważne problemy
w dość delikatny sposób, pozbawiając ich goryczy i skupiających się w większym
stopniu na cieszeniu się życiem, niż radzeniu z ciężką traumą. Niewątpliwie jednak o
podobnym temacie napisano już lepiej, a
przede wszystkim bardziej realnie, gdyż autorka ma dość spore problemy z
rozróżnieniem tego co fajnie wpasowuje się w fabułę, a co przydarzyć się może w
realnym życiu, niemniej można jej wiele wybaczyć, o czym przeczytać możecie tu.
Bo „Utrata” autentycznie rozgrzewa i wywołuje mimowolny uśmiech na twarzy.
Ostatnimi
pozycjami w tegorocznym zestawieniu są powieści Marty Kisiel, które
nieodwołalnie zdobyły moje serce, czyli „Nomen Omen” i „Dożywocie”. Od dawna
wiadomo, iż powieści, po które sięga się przypadkiem mają większą szansę skraść
serce niż te staranie dobrane. Tak stało się i tym razem. Historia Salomei
Przygody co kilka stron wywoływała nowe pokłady śmiechu, a na dodatek sprawiała, że nie
mogłam się od niej oderwać. Myślałam, że już nic nie
będzie mnie wstanie bardziej rozbawić, dopóki na mojej drodze nie stanęło
„Dożywocie”, a wraz z nim cała gama jeszcze
bardziej pokręconych bohaterów, absurdalnych sytuacji i masa humoru. Nie sposób
zdecydować, która książka jest lepsza. Uznajmy więc, że obie dzierżyć będą
berło zwycięstwa.
Ps.
Warto wspomnieć, że w tym roku po raz pierwszy odwiedziłam Targi Książki. Z
imprezy zapamiętam niewątpliwie trzy rzeczy: niekończące się kolejki i tłumy
ludzi, całą masę książek, których nigdy nie zdążę przeczytać i masę radości
jakią mi one sprawiły. Było warto!
CZĘŚĆ II. SERIALE
To
nie był rok wielkich książkowych miłości, czy filmowych wzruszeń. Moje serce w
całości oddałam bowiem serialom. I nie żałuję.
Od
wielu lat namiętnie oglądam seriale i trafiłam już na wiele, ciekawych,
intrygujących, wkręcających, a czasem posiadających wszystkie te cechy na raz, produkcji. W tym roku przeżyłam jednak prawdziwe serialowe szaleństwo. Moje
serce zostało złamane tyle razy, że zaczęłam już w pewnym momencie się tego
spodziewać, a pytanie „i co dalej z moim życiem” zadane z odmętów czarnej
rozpaczy, choć tak samo bolało, zaczęło stawać się rutyną.
Nie
ma wątpliwości – to był najlepszy serialowy rok w moim życiu.
Zacznijmy
od najważniejszego, sprawcę całego zamieszania, który zapoczątkował lawinę
dobrych produkcji.
„Sherlock”
Przez
wiele lat skutecznie negowałam obecność „Sherlocka” w moim serialowym życiu.
Każdą wzmiankę o nim kwitowałam stwierdzeniem „to nie dla mnie, może kiedyś”.
Traktowałam go z tak wielką obojętnością, że pomimo całej masy spoilerów
pojawiających się na każdym kroku, newsów wyskakujących z lodówki, całej rzeszy
fanów, niezliczonej ilości serc oddanych wspaniałemu detektywowi posiadałam na
temat tej produkcji jedynie oględne informacji. Wspaniałość serialu wydawała mi
się mocno przereklamowana.
Cóż,
od tego czasu wiele się zmieniło.
Po
obejrzeniu pierwszego sezonu nie miałam wątpliwości – moja przygoda ze
wspaniałym detektywem i jego nieodzownym towarzyszem Watsonem, nie zakończy się
na trzech odcinkach. Każdy epizod oglądałam z czystą przyjemnością. Rozwiązywanie
zagadek kryminalnych, klimat Londynu, przyjaźń Sherlocka z Watsonem,
dostarczało mi wspaniałej rozrywki. A zakończenie pierwszego sezonu? Ach; nagle urwana akcja
pozostawiająca odbiorcę z większą ilością pytań niż odpowiedzi. Chyba lepiej by
być nie mogło…
Myliłam się. Bardzo się myliłam.
Myliłam się. Bardzo się myliłam.
Rzadko
kiedy stawiam bez wahania najwyższą notę pojedynczemu odcinkowi. Zazwyczaj na
ocenę epizodu wpływają moje uczucia zgromadzone podczas poprzednich godzin
spędzonych z bohaterami ów serialu. " A Scandal in Belgravia" zmienił jednak
całkowicie mój stosunek w tej materii. Później jednak zobaczyłam "The Reichenbach Fall" i nie wiedziałam co myśleć.
Moja skala ocen osiągnęła kres. Nie pozostało
mi wiec nic innego jak uznać zakończenie sezonu drugiego za najlepszy serialowy
odcinek. W życiu.
Sherlock
łączy w sobie wszystkie najlepsze cechy:
intryguje, bawi, posiada świetne dialogi, wyraziste postaci, zdolnych
aktorów i nie pozwala oderwać od siebie wzroku. I choć przy odrobinie szczęścia
na chwilę uda nam się o nim zapomnieć po długich miesiącach rozpaczy, nadziei,
iż kolejny sezon pojawi się niebawem, a terminy przewijające się w internecie są kłamstwem, a nawet wrócić do zwykłego życia, nie ma co się oszukiwać w pewnym momencie przegramy.
I nakręcimy się ponownie, jeszcze mocniej i trwalej.
Zapełniając
pustkę po straconym serialu, postanowiłam sięgnąć jednak po inną produkcję,
którą zafascynowana jest ta część Sherlockowego fandomu, będąca w stanie wyrwać
się z letargu i zacząć oglądać coś zupełnie innego.
W
taki oto prosty sposób wpadłam z deszczu pod rynnę.
„Doctor
Who”
Serial,
który od kilkudziesięciu lat śledzą kolejne pokolenia widzów na tyle mocno
zakorzenił się w popkulturze, że każdy posiada przynajmniej oględną
wiedzę, że istnieje serial, w którym
jakiś tam facet podróżuje w niebieskiej policyjnej budce i przeżywa różne
przygody. Startując z pozycji kompletnego laika, poznającego kolejne fragmenty
whoniwersum nie mogłam wyjść z nieustannego zdziwienia. Jak to Doctora jest
grany przez 13 różnych osób? Ta budka ma swoją nazwę? Największym wrogiem
Doctora, postrachem całej galaktyki, jest przerośnięta solniczka!? Nic
dziwnego, że początki był trudne. Niski budżet, pociągał za sobą słabe efekty
specjalne, abstrakcyjne postacie, dziwne historie i ogólne niedowierzanie, że
ktoś to jeszcze ogląda. Gdyby nie wsparcie z zewnątrz z pewnością pierwszy sezon
byłby zarazem moim ostatnim. Wraz z nadejściem 10 reinkarnacji, którego jak
dotąd utożsamiałam z tą postacią, moja niechęć malała, przechodząc w
obojętność, zainteresowanie, sympatie zmierzając niechybnie ku wielkiej
miłości, która osiągała apogeum za każdym razem, gdy stare wcielenie ustępowało
nowej, nieznanej twarzy.
To
właśnie te zmiany czynią ten serial tak niezwykły. Sprawiają, że co kilka lat przeistacza
się nie do poznania zostając jednocześnie tą samą historią bardzo starej i nieskończenie
dobrej istoty przemierzającej galaktykę, przeżywającej nowe przygody i ratującej
istnienia. Co ważne historie te wystrzegają się przemocy pokazując, iż z
każdego konfliktu można wyjść na drodze dyskusji. Dzięki temu „Doctor Who” to
prawdziwa kopalnia doskonałych przemów, które niejednokrotnie poruszają tematy
bliskie naszej rzeczywistości, a także pojedynczych zdań, które najchętniej
cytowałoby się przy każdej okazji. I choć o fabułach niektórych odcinków nie
warto mówić głośno z powodu zaawansowanego stopnia pokręcenia, które dla osób
niemającego kontaktu ze światem Doctora mogłyby się wydawać zbyt nienormalne, nie sposób ich nie polubić. Podliczając spis ulubionych odcinków doszukałam się 21 epizodów. Do o czymś świadczy. O moich przemyśleniach poczytać zresztą można
tu i tu, a nawet tu.
„Doctor
Who” każdorazowo kusi perspektywą podróży nieograniczonych czasem i
przestrzenią, przy boku kosmity, którego nie sposób nie pokochać. Nic dziwnego,
że tak łatwo dałam się porwać tej produkcji.
Cały zastęp Daleków, które choć nikogo nie potrafią przestraszyć, są najgroźniejszymi istotami w galaktyce, przemawiający Doctor i zdezorientowani towarzysze – kwintesencja „Doctor Who” |
Choć
wszystkie reinkarnacje Doctora w pewnym momencie uwielbia się tak samo,
niekiedy chęć zobaczenia po raz kolejny
znajomej twarzy okazuje się silniejsza. Wówczas sięga się po filmografie danego
aktora i na chybił trafił wybiera się coś do obejrzenia.
„Broadchurch”
Kilka
lat po tym jak David Tennant przestał być Doctorem stał się detektywem Hardym
badającym sprawę morderstwa dziecka w pewnym małym nadmorskim miasteczku, a ja
dzięki temu miałam szansę obejrzeć tą rewelacyjną produkcję. „Broadchurch” jest
bowiem serialem niesamowicie klimatycznym, w pewnym sensie wyciszonym i
kameralnym, a jednocześnie nie pozwalającym odejść od ekranu, aż do ostatniej
sceny. Mieszkańcy wstrząśnięci śmiercią dziecka zaczynają podejrzewać siebie
nawzajem, pogrążona w rozpaczy rodzina powoli ulega rozpadowi, gdy na jaw
zaczynają wychodzić jak dotąd skrywane tajemnice, miejscowa gazeta na własną
rękę zaczyna szukać sprawcy, a zaniepokojeni czytelnicy gotowi są popełnić
samosąd kierując się jedynie poszlakami. W tym całym zamieszaniu odnaleźć się
musi Hardy, który w tej sprawie widzi szansę zrehabilitowania się po ostatnim
nieudanym śledztwie.
Ciesząc
się dobrą passą brytyjskich seriali postanowiłam zaufać stacji BBC i w ślepo
sięgać po nowe tytuły. Traf chciał, że dzięki kilku przypadkowych recenzjom
trafiłam na miniserial, o którym raczej nigdy nie będzie głośno, a szkoda.
„London
Spy”
Po
najnowszą produkcję BBC Two sięgnęłam z czystej ciekawości. Historia bowiem
wydaje się całkiem schematyczną szpiegowską historyjką z wątkiem miłosnym w
tle. I choć z całą pewnością nie jest to coś czym się interesuję, postanowiłam
zaryzykować. Zachwyciłam się już po pierwszych 10 minutach. I choć od premiery
ostatniego odcinka minęło kilka tygodni do tej pory nie potrafię jednoznacznie
stwierdzić dlaczego tak się stało, gdyż choć historia nie jest jakoś specjalnie
rozbudowana przykuwa uwagę widza, a pomimo długich ujęć i relatywnie małej ilości
akcji nie sposób odwrócić wzroku.
Sądzę,
że istnieją głównie dwa powody dla których warto dać mu szansę. Po pierwsze – z
powodu Dannego – głównego bohatera, który był jedną z najbardziej ludzkich
postaci jakich oglądałam w przeciągu ostatnich lat. Zagubiony w otaczającej go
rzeczywistości, noszący piętno wielu popełnionych w przeszłości błędów, mający
za sobą epizod z narkotykami i załamanie psychiczne, z drugiej strony
niesamowicie pozytywny – wierzący, iż życie pomimo wielu kopniaków da mu także
coś dobrego, niepoprawny optymista i romantyk. I choć los każe mu sporo
zapłacić za chwilę szczęścia u boku Alexa – tytułowego szpiega - a on sam
zmuszony jest do zmian, nie zatraca przy tym swojej niewinności i wiary w pewne
ideały. Stając w pojedynkę przed całą agencją wywiadowczą gotowy jest bronić
swoich racji, nawet jeśli jego działania z góry skazane są na porażkę. Nie jest typem bohatera i nigdy nim nie zostanie działa jednak z
powodu czysto ludzkiego poczucia sprawiedliwości, nie zważając na cenę jaką
przyjdzie mu ponieść czyniąc go postacią niezwykle ciekawą.
Drugi
wspomniany powód nazywa się Ben Whishaw i odgrywał rolę Dannego. I musze
przyznać, że robił to po mistrzowsku. Bez wątpienia to dzięki niemu uwierzyłam
w ten serial. Aktor bardzo dobrze znany sporej liczbie widzów, dla mnie stał
się odkryciem roku. I po obejrzeniu już kilku produkcji z jego udziałem mogę
stwierdzić, że go po prostu uwielbiam.
„London Spy” to serial również pięknie nakręcony,
utrzymany w chłodnej kolorystyce, niespiesznie pchający fabułę do przodu,
dający widzowi czas do namysłu. Po drugie – bardzo smutny, który każdym
odcinkiem jeszcze bardziej utwierdza nas w przekonaniu, że niektóre historie
nie mają prawa skończyć się dobrze. Po trzecie – tworzony nie przez fabułę a
przez doskonale dobranych aktorów, którzy brylują w każdej scenie, której się
pojawią. I nie mam na myśli jedynie cudownego Bena Whishawa, lecz równie
wspaniałego Jimiego Broadbenta, czy Charlotte Rampling. To niewątpliwie dzięki
nim całą sobą chłonęłam tę historię.
Rok
2015 zapisze się w mojej pamięci jako czas doskonałych brytyjskich seriali i
równie cudownego brytyjskiego aktorstwa. To właśnie dzięki niemu odkryłam, że
podążanie śladami czyjeś filmografii niesamowicie poszerza horyzonty. Gdyby nie
Tennant z pewnością nigdy nie natknęłabym się na świetne „Moje zwariowane
angielskie wakacje”, którego polski tytuł skutecznie by mnie odstraszył, czy
intrygujące „Lilting” z Whishawem. Porzucając utarte ścieżki i schematy jakimi
się w pewnym sensie kierowałam pozwoliło mi na swobodne poruszanie się pomiędzy
produkcjami posiadającymi jeden z największych fandomów na świecie, a tymi o
których internat w dużej mierze milczy.
Niewątpliwie
był to cudownie popkulturowy rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz