środa, 30 grudnia 2015

Podsumowanie 2015


Uwielbiam podsumowania. To cudowne gdy w ostatnim tygodniu roku, gdy wszystkie dni ma się już za sobą, możemy na spokojnie wrócić myślami do każdego ważnego momentu, jeszcze raz ocenić jego wagę, spiąć klamrą i odłożyć na półkę z napisem "przeszłość" mając świadomość, że nie odejdą w zapomnienie, a jedynie ustąpią miejsce nowemu.


Miniony rok niewątpliwie był czasem zmian i ciągłego zdziwienia nim powodowanego. Zdziwienia, że tak wiele ulec może zmianie pozostając jednocześnie tym samym co dawniej, zdziwieniem, że można mieć tak mało czasu, a jednocześnie tak dużo w nim zmieścić, zdziwienia, że coś jeszcze może nas zdziwić.

Tak więc pomimo uciążliwych miesięcy pełnych nauki, stresu, kolokwiów, egzaminów, nudnych wykładów, lub zwykłego, ludzkiego zmęczenia, zawsze udawało mi się znaleźć chwilę (lub więcej) na książkę, serial lub film. Tego się nie leczy, z tym trzeba się po prostu pogodzić.

CZĘŚĆ I. KSIĄŻKI

Pomimo wiecznego narzekania, że czytam za mało, że studia zabijają moje literackie "ja", że już nigdy nie przeczytam wszystkiego czego pragnę udało mi się przeczytać aż 54 książki Kurczę... W obecnych warunkach to aż podejrzanie dużo.
Kiedy ja to zrobiłam??!
W następnym roku przestane narzekać. 

Pomimo dość sporej ilości tytułów, przez cały rok brakowało mi książek, które naprawdę zawładną moimi myślami i sprawią, że serce zabije dla nich mocniej. Zapewne jest to w dużej mierze spowodowane tym, iż ten rok odcinał się grubą kreską od pozostałych lat, w których mogłam liczyć na kontynuacje ukochanych serii. Niestety moja przygoda z Clare zakończyła się już jakiś czas temu "Miastem niebiańskiego ognia", a wraz z nią pewna era w historii moich książkowych miłości. Trzeba być jednak otwartym na nowe, które choć nie zachwyca tak bardzo jak stare, jakieś jest i warto o nim wspomnieć.

Na pierwszy ogień idzie więc trylogia Kwiatowa Katarzyny Michalak, która stała się moim osobistym synonimem guilty pleasure. Historia ukazana w "Ogrodzie Kamili" wciągnęła mnie natychmiast, o czym zresztą poczytać można tu i tu. Choć to dosyć dziwny rodzaj sympatii do książki. Zdarzenia w niej opisane mają ce uchodzić za prawdziwe dla mnie były bowiem czymś abstrakcyjnym, patetyzm wylewający się z niej mający przyprawiać czytelniczki o łzy wzruszenia, mnie w absurdalny sposób bawił. I choć raczej nie o taki sposób odbioru autorce chodziło cel został osiągnięty - przy książkach bawiłam się doskonale, a odkrywanie jakie to tragedie spadną na naszych biednych bohaterów całkowicie mnie pochłonęło.


Będąc ciągle w sferze guilty pleasure nie sposób nie wspomnieć o długo wyczekiwanym przeze mnie zakończeniu trylogii "Ostatnia spowiedź", czyli prawdopodobnie jednany wydany fanficu o zespole Tokio Hotel. O poprzednich tomach wspomniałam już w podsumowaniu roku 2014, kiedy to rzutem na taśmę postanowiłam dołączyć tą intrygującą serię do czołówki najlepszych. Choć spodziewałam się, iż pomysły, które zostały zrealizowane w poprzednich częściach są już nazbyt absurdalne i bardziej udziwnić i odrealnić się nie da, zakończenie podołało wyzwaniu zapewniając mi rozrywkę na kolejnych kilka godzin. Czego tam nie było? Zdrady, intrygi, nieporozumienia, miłość, nienawiść i obowiązkowo epickie zakończenie, przez które serca czytelniczek na chwilę zamarło... Tak jak w przypadku książek pani Michalak seria ta jest tak patetyczna, że jednocześnie nie mogłam przestać czytać, śmiać się i dziwić, że kogoś naprawdę może to ruszyć wedle intencji autora. Sądząc po komentarzach na lubimyczytac tak się jednak stało, a opinie niektórych czytelniczek okazały się niemniej kwiecisto wyrażone, niż cytaty w samej książce.




Taki, a nie inny przeze mnie w/w pozycji nakłonił mnie do refleksji na jak wiele sposobów można odebrać jedną książkę. I wiecie co? To całkiem fajne, że nawet najzwyklejsze powieści mogą wzbudzić naprawdę płomienną dyskusję, szczególnie jeśli obie strony byłby tak samo ślepo wpatrzone w wybraną historie, choć z innych powodów.

Kolejną pozycją, której istnienie w już prawie minionym roku chciałam odnotować to „I nie było już nikogo” Agathy Christie. Po moim nagłym zainteresowaniem przygodami pewnego słynnego detektywa z Baker Street, spowodowanym serialem, swoją szansę dostała w końcu także Christie, której powieści odkładałam na wieczne później. I choć pierwsze spotkanie, przy okazji „Wielkiej Czwórki” przekreśliło szanse na długie i szczęśliwe chwile w towarzystwie klimatycznych kryminałów, z odsieczą przybyła właśnie ona – niesamowita historia zawarta w 200 stronicowej książeczce  - i zmieniła całkowicie moje nastawienie. Bo „I nie było..” to pozycja w pewien sposób niezwykła. Niesamowicie wciągająca, tajemnicza, chwilami zaskakująca, a jednocześnie operująca doskonale znanymi prawdami  mówiącymi, iż każda wina pociąga za sobą karę, a oprawcy odpokutują nawet jeśli ich zbrodnie zostaną ukryte przed światem.
Inną książką, która dostała szansę jest „Utrata” Rachel van Dyken, wywodząca się z nurtu New Adult, do którego nie pałam sympatią. Samej powieści bliżej jednak do „Gwiazd naszych wina”, niż książek Hoover, poruszając poważne problemy w dość delikatny sposób, pozbawiając ich goryczy i skupiających się w większym stopniu na cieszeniu się życiem, niż radzeniu z ciężką traumą. Niewątpliwie jednak o podobnym temacie napisano już lepiej, a przede wszystkim bardziej realnie, gdyż autorka ma dość spore problemy z rozróżnieniem tego co fajnie wpasowuje się w fabułę, a co przydarzyć się może w realnym życiu, niemniej można jej wiele wybaczyć, o czym przeczytać możecie tu. Bo „Utrata” autentycznie rozgrzewa i wywołuje mimowolny uśmiech na twarzy.
Ostatnimi pozycjami w tegorocznym zestawieniu są powieści Marty Kisiel, które nieodwołalnie zdobyły moje serce, czyli „Nomen Omen” i „Dożywocie”. Od dawna wiadomo, iż powieści, po które sięga się przypadkiem mają większą szansę skraść serce niż te staranie dobrane. Tak stało się i tym razem. Historia Salomei Przygody co kilka stron wywoływała nowe pokłady śmiechu, a na dodatek sprawiała, że nie mogłam się od niej oderwać. Myślałam, że już nic nie będzie mnie wstanie bardziej rozbawić, dopóki na mojej drodze nie stanęło „Dożywocie”, a wraz z nim cała  gama jeszcze bardziej pokręconych bohaterów, absurdalnych sytuacji i masa humoru. Nie sposób zdecydować, która książka jest lepsza. Uznajmy więc, że obie dzierżyć będą berło zwycięstwa.


Ps. Warto wspomnieć, że w tym roku po raz pierwszy odwiedziłam Targi Książki. Z imprezy zapamiętam niewątpliwie trzy rzeczy: niekończące się kolejki i tłumy ludzi, całą masę książek, których nigdy nie zdążę przeczytać i masę radości jakią mi one sprawiły. Było warto!

CZĘŚĆ II. SERIALE


To nie był rok wielkich książkowych miłości, czy filmowych wzruszeń. Moje serce w całości oddałam bowiem serialom. I nie żałuję.
Od wielu lat namiętnie oglądam seriale i trafiłam już na wiele, ciekawych, intrygujących, wkręcających, a czasem posiadających wszystkie te cechy na raz, produkcji. W tym roku przeżyłam jednak prawdziwe serialowe szaleństwo. Moje serce zostało złamane tyle razy, że zaczęłam już w pewnym momencie się tego spodziewać, a pytanie „i co dalej z moim życiem” zadane z odmętów czarnej rozpaczy, choć tak samo bolało, zaczęło stawać się rutyną.
Nie ma wątpliwości – to był najlepszy serialowy rok w moim życiu.

Zacznijmy od najważniejszego, sprawcę całego zamieszania, który zapoczątkował lawinę dobrych produkcji.

„Sherlock”

Przez wiele lat skutecznie negowałam obecność „Sherlocka” w moim serialowym życiu. Każdą wzmiankę o nim kwitowałam stwierdzeniem „to nie dla mnie, może kiedyś”. Traktowałam go z tak wielką obojętnością, że pomimo całej masy spoilerów pojawiających się na każdym kroku, newsów wyskakujących z lodówki, całej rzeszy fanów, niezliczonej ilości serc oddanych wspaniałemu detektywowi posiadałam na temat tej produkcji jedynie oględne informacji. Wspaniałość serialu wydawała mi się mocno przereklamowana.
Cóż, od tego czasu wiele się zmieniło.
Po obejrzeniu pierwszego sezonu nie miałam wątpliwości – moja przygoda ze wspaniałym detektywem i jego nieodzownym towarzyszem Watsonem, nie zakończy się na trzech odcinkach. Każdy epizod oglądałam z czystą przyjemnością. Rozwiązywanie zagadek kryminalnych, klimat Londynu, przyjaźń Sherlocka z Watsonem, dostarczało mi wspaniałej rozrywki. A zakończenie pierwszego sezonu? Ach; nagle urwana akcja pozostawiająca odbiorcę z większą ilością pytań niż odpowiedzi. Chyba lepiej by być nie mogło… 
Myliłam się. Bardzo się myliłam.
Rzadko kiedy stawiam bez wahania najwyższą notę pojedynczemu odcinkowi. Zazwyczaj na ocenę epizodu wpływają moje uczucia zgromadzone podczas poprzednich godzin spędzonych z bohaterami ów serialu. " A Scandal in Belgravia" zmienił jednak całkowicie mój stosunek w tej materii. Później jednak zobaczyłam "The Reichenbach Fall" i nie wiedziałam co myśleć.
 Moja skala ocen osiągnęła kres. Nie pozostało mi wiec nic innego jak uznać zakończenie sezonu drugiego za najlepszy serialowy odcinek. W życiu.
Sherlock łączy w sobie wszystkie najlepsze cechy:  intryguje, bawi, posiada świetne dialogi, wyraziste postaci, zdolnych aktorów i nie pozwala oderwać od siebie wzroku. I choć przy odrobinie szczęścia na chwilę uda nam się o nim zapomnieć po długich miesiącach rozpaczy, nadziei, iż kolejny sezon pojawi się niebawem, a terminy przewijające się w internecie są kłamstwem, a nawet wrócić do zwykłego życia, nie ma  co się oszukiwać w pewnym momencie przegramy. I nakręcimy się ponownie, jeszcze mocniej i trwalej.



Zapełniając pustkę po straconym serialu, postanowiłam sięgnąć jednak po inną produkcję, którą zafascynowana jest ta część Sherlockowego fandomu, będąca w stanie wyrwać się z letargu i zacząć oglądać coś zupełnie innego.
W taki oto prosty sposób wpadłam z deszczu pod rynnę.

„Doctor Who”

Serial, który od kilkudziesięciu lat śledzą kolejne pokolenia widzów na tyle mocno zakorzenił się w popkulturze, że każdy posiada przynajmniej oględną wiedzę,  że istnieje serial, w którym jakiś tam facet podróżuje w niebieskiej policyjnej budce i przeżywa różne przygody. Startując z pozycji kompletnego laika, poznającego kolejne fragmenty whoniwersum nie mogłam wyjść z nieustannego zdziwienia. Jak to Doctora jest grany przez 13 różnych osób? Ta budka ma swoją nazwę? Największym wrogiem Doctora, postrachem całej galaktyki, jest przerośnięta solniczka!? Nic dziwnego, że początki był trudne. Niski budżet, pociągał za sobą słabe efekty specjalne, abstrakcyjne postacie, dziwne historie i ogólne niedowierzanie, że ktoś to jeszcze ogląda. Gdyby nie wsparcie z zewnątrz z pewnością pierwszy sezon byłby zarazem moim ostatnim. Wraz z nadejściem 10 reinkarnacji, którego jak dotąd utożsamiałam z tą postacią, moja niechęć malała, przechodząc w obojętność, zainteresowanie, sympatie zmierzając niechybnie ku wielkiej miłości, która osiągała apogeum za każdym razem, gdy stare wcielenie ustępowało nowej, nieznanej twarzy.

To właśnie te zmiany czynią ten serial tak niezwykły. Sprawiają, że co kilka lat przeistacza się nie do poznania zostając jednocześnie tą samą historią bardzo starej i nieskończenie dobrej istoty przemierzającej galaktykę, przeżywającej nowe przygody i ratującej istnienia. Co ważne historie te wystrzegają się przemocy pokazując, iż z każdego konfliktu można wyjść na drodze dyskusji. Dzięki temu „Doctor Who” to prawdziwa kopalnia doskonałych przemów, które niejednokrotnie poruszają tematy bliskie naszej rzeczywistości, a także pojedynczych zdań, które najchętniej cytowałoby się przy każdej okazji. I choć o fabułach niektórych odcinków nie warto mówić głośno z powodu zaawansowanego stopnia pokręcenia, które dla osób niemającego kontaktu ze światem Doctora mogłyby się wydawać zbyt nienormalne, nie sposób ich nie polubić. Podliczając spis ulubionych odcinków doszukałam się 21 epizodów. Do o czymś świadczy. O moich przemyśleniach poczytać zresztą można tu i tu, a nawet tu.

„Doctor Who” każdorazowo kusi perspektywą podróży nieograniczonych czasem i przestrzenią, przy boku kosmity, którego nie sposób nie pokochać. Nic dziwnego, że tak łatwo dałam się porwać tej produkcji.

Cały zastęp Daleków, które choć nikogo nie potrafią przestraszyć, są najgroźniejszymi istotami w galaktyce, przemawiający Doctor i zdezorientowani towarzysze – kwintesencja „Doctor Who”
Choć wszystkie reinkarnacje Doctora w pewnym momencie uwielbia się tak samo, niekiedy  chęć zobaczenia po raz kolejny znajomej twarzy okazuje się silniejsza. Wówczas sięga się po filmografie danego aktora i na chybił trafił wybiera się coś do obejrzenia.

„Broadchurch”

Kilka lat po tym jak David Tennant przestał być Doctorem stał się detektywem Hardym badającym sprawę morderstwa dziecka w pewnym małym nadmorskim miasteczku, a ja dzięki temu miałam szansę obejrzeć tą rewelacyjną produkcję. „Broadchurch” jest bowiem serialem niesamowicie klimatycznym, w pewnym sensie wyciszonym i kameralnym, a jednocześnie nie pozwalającym odejść od ekranu, aż do ostatniej sceny. Mieszkańcy wstrząśnięci śmiercią dziecka zaczynają podejrzewać siebie nawzajem, pogrążona w rozpaczy rodzina powoli ulega rozpadowi, gdy na jaw zaczynają wychodzić jak dotąd skrywane tajemnice, miejscowa gazeta na własną rękę zaczyna szukać sprawcy, a zaniepokojeni czytelnicy gotowi są popełnić samosąd kierując się jedynie poszlakami. W tym całym zamieszaniu odnaleźć się musi Hardy, który w tej sprawie widzi szansę zrehabilitowania się po ostatnim nieudanym śledztwie.

Serial przede wszystkim zachwyca aktorsko i audiowizualnie. Aktorzy grają znakomicie, klify, wyglądają przepięknie, ujęcia cieszą oko, a oprawa muzyczna sprawia, że „Broadchurch” staje się doznaniem wielu zmysłów. Ścieżka dźwiękowa napisana przez Olafura Arnaldsa zostaje z widzem na długo po obejrzeniu ostatniego odcinka i pomimo wielokrotnego wysłuchania pozostaje tak samo niesamowita. Sądzę, że to właśnie za jej sprawą serial ten tak mnie zachwycił.



Ciesząc się dobrą passą brytyjskich seriali postanowiłam zaufać stacji BBC i w ślepo sięgać po nowe tytuły. Traf chciał, że dzięki kilku przypadkowych recenzjom trafiłam na miniserial, o którym raczej nigdy nie będzie głośno, a szkoda.

„London Spy”

Po najnowszą produkcję BBC Two sięgnęłam z czystej ciekawości. Historia bowiem wydaje się całkiem schematyczną szpiegowską historyjką z wątkiem miłosnym w tle. I choć z całą pewnością nie jest to coś czym się interesuję, postanowiłam zaryzykować. Zachwyciłam się już po pierwszych 10 minutach. I choć od premiery ostatniego odcinka minęło kilka tygodni do tej pory nie potrafię jednoznacznie stwierdzić dlaczego tak się stało, gdyż choć historia nie jest jakoś specjalnie rozbudowana przykuwa uwagę widza, a pomimo długich ujęć i relatywnie małej ilości akcji nie sposób odwrócić wzroku.

Sądzę, że istnieją głównie dwa powody dla których warto dać mu szansę. Po pierwsze – z powodu Dannego – głównego bohatera, który był jedną z najbardziej ludzkich postaci jakich oglądałam w przeciągu ostatnich lat. Zagubiony w otaczającej go rzeczywistości, noszący piętno wielu popełnionych w przeszłości błędów, mający za sobą epizod z narkotykami i załamanie psychiczne, z drugiej strony niesamowicie pozytywny – wierzący, iż życie pomimo wielu kopniaków da mu także coś dobrego, niepoprawny optymista i romantyk. I choć los każe mu sporo zapłacić za chwilę szczęścia u boku Alexa – tytułowego szpiega - a on sam zmuszony jest do zmian, nie zatraca przy tym swojej niewinności i wiary w pewne ideały. Stając w pojedynkę przed całą agencją wywiadowczą gotowy jest bronić swoich racji, nawet jeśli jego działania z góry skazane są na porażkę. Nie jest typem bohatera i nigdy nim nie zostanie działa jednak z powodu czysto ludzkiego poczucia sprawiedliwości, nie zważając na cenę jaką przyjdzie mu ponieść czyniąc go postacią niezwykle ciekawą.
Drugi wspomniany powód nazywa się Ben Whishaw i odgrywał rolę Dannego. I musze przyznać, że robił to po mistrzowsku. Bez wątpienia to dzięki niemu uwierzyłam w ten serial. Aktor bardzo dobrze znany sporej liczbie widzów, dla mnie stał się odkryciem roku. I po obejrzeniu już kilku produkcji z jego udziałem mogę stwierdzić, że go po prostu uwielbiam.
 „London Spy” to serial również pięknie nakręcony, utrzymany w chłodnej kolorystyce, niespiesznie pchający fabułę do przodu, dający widzowi czas do namysłu. Po drugie – bardzo smutny, który każdym odcinkiem jeszcze bardziej utwierdza nas w przekonaniu, że niektóre historie nie mają prawa skończyć się dobrze. Po trzecie – tworzony nie przez fabułę a przez doskonale dobranych aktorów, którzy brylują w każdej scenie, której się pojawią. I nie mam na myśli jedynie cudownego Bena Whishawa, lecz równie wspaniałego Jimiego Broadbenta, czy Charlotte Rampling. To niewątpliwie dzięki nim całą sobą chłonęłam tę historię.         



Rok 2015 zapisze się w mojej pamięci jako czas doskonałych brytyjskich seriali i równie cudownego brytyjskiego aktorstwa. To właśnie dzięki niemu odkryłam, że podążanie śladami czyjeś filmografii niesamowicie poszerza horyzonty. Gdyby nie Tennant z pewnością nigdy nie natknęłabym się na świetne „Moje zwariowane angielskie wakacje”, którego polski tytuł skutecznie by mnie odstraszył, czy intrygujące „Lilting” z Whishawem. Porzucając utarte ścieżki i schematy jakimi się w pewnym sensie kierowałam pozwoliło mi na swobodne poruszanie się pomiędzy produkcjami posiadającymi jeden z największych fandomów na świecie, a tymi o których internat w dużej mierze milczy.

Niewątpliwie był to cudownie popkulturowy rok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz