Ostatnio podczas czytania zwróciłam uwagę jak wielkie
znaczenie dla odbioru całej powieści ma dla mnie jej zakończenie. Niesamowite, jak te kilkanaście zdań może sprawić, iż pokocham daną powieść lub ją
znienawidzę. "Ludzie na drzewach" zaliczają się do grona książek,
których zakończenie przedefiniowało moją opinie o całej powieści.
Pani Yanagihara ! TAK SIĘ NIE ROBI!
Zacznijmy jednak od początku. "Ludzie na drzewach"
to wspomnienia fikcyjnego profesora Nortona Perina spisane podczas jego pobytu
w wiezieniu gdzie odsiadywał wyrok za domniemane kontakty seksualne z jednym ze
swoich licznych wychowanków. Człowieka, który przyczynił się do odkrycia
nieznanego plemienia na jednej z indonezyjskich wysp, których członkowie
zachowują długowieczność przy jednoczesnej powolnej degradacji umysłu, noblisty
za opisanie tego zjawiska, oraz osoby pośrednio odpowiedzialnej za upadek tejże
społeczności.
To co już na pierwszy rzut oka wyróżnia powieści Yanagihary
to jej forma. Otrzymujemy bowiem historie stworzoną na wzór klasycznej
biografii, w której znajdzie się miejsce zarówno na posłowie osoby, która
sprawi, iż opowieść Periny stanie się zrozumiała dla czytelnika i osadzona w
konkretnych realiach (w tym wypadku rolę tą odgrywa wieloletni przyjaciel ), liczne przypsy, jak i kalendarium, a nawet przydatny słowniczek.
Przyznam, że dla mnie jako osoby nieczytającej zazwyczaj biografii zrobiło to
solidne wrażenie. Bardzo łatwo dałam się wciągnąć w historię życia Periny
mając jedynie z tyłu głowy myśl, iż jest to kolejny zmyślony twór.
Jako wielbicielka opowieści obejmujących dekady, z niemałą
radością czytałam o życiu naukowca od czasów dzieciństwa, aż do późnej starości,
w której jak to w realnym świecie bywa zdarzają się momenty ekscytujące jak i
niemożliwie nudne. Niestety poczytać to można za jedną z wad powieści,
gdyż jest ona bardzo nierówna. Główną osią nieformalnej pierwszej części "Ludzi
na drzewach" jest bowiem wyprawa, wówczas młodziutkiego, lekarza w
poszukiwaniu tajemniczego plemnia. O ile opisy badań, obserwowania zwyczajów,
zachowań i rytmu dnia ludności tubylczej nie pozwalało tak łatwo oderwać się od
lektury, o tyle nieskończone opisy wędrówki przez dżungle przyprawić mogły o
migrenę. W drugiej części dotyczącej gromadzenia licznej gromadki osieroconych
lub porzuconych dzieci posiada stały poziom, choć niesposób doszukać się w
nich bardziej przełomowych momentów.
Warto w tym momencie wspomnieć, iż pierwsza część powieści
wypada znacznie lepiej niż druga. Opis odkrywania nowych plemion miał w sobie
duch przygody i pozwalał wydobyć z czytelnika ducha poszukiwacza. Choć z góry
znamy wynik ekspedycji chwilami z zapartym tchem śledzimy przebieg wydarzeń. Z
racji tego, iż całość prowadzona jest w narracji pierwszoosobowej mamy bardzo
ograniczone pole widzenia przez co wiele rzeczy tak jak dla naszego
protagonisty pozostaje jedynie w sferze domysłów. Postać Periny ukazywana jest
wówczas także wyjątkowo niejednoznacznie. Malowanie tak wieloma odcieniami
szarości sprawia, iż jesteśmy w stanie uwierzyć w prawdziwość opisywanej
historii. W opisie ekspedycji aurą tajemniczości owiane jest niemalże wszystko od
środowiska, w którym przychodzi żyć bohaterom, przez współpracowników Perinny,
a na ludności tubylczej skończywszy. Nic dziwnego, że rodzinne życie bohatera w
cywilizowanej Ameryce wypada na tym tle wyjątkowo blado.
Ciekawym zabiegiem okazuje się również odkrycie wszystkich
kart już na początku książki. Doskonale znamy pozycje, w której obecnie
znajduje się protagonista, znamy zarys jego osiągnięć, dostajemy rozwiązanie
zagadki plemienia. Wszystko co pozostaje czytelnikowi to dowiedzieć się jak do
tego wszystkiego doszło. Ujawnienie wszystkich informacji tak szybko, choć moim
zdaniem przysłużyło się historii, nie wystarczyło wyraźnie autorce, która
zapewne próbując wzbudzić w czytelniku silne emocje dokonała jednej bardzo złej
decyzji. Choć historie opisaną przez Yanagihare oceniam całkiem dobrze. Nie
jest to z pewnością książka skłaniająca mnie do refleksji, zmiany w życiu czy wywołująca
wyjątkowo pozytywne emocje, jednak jej ciekawa forma zapisze się w mojej
pamięci. Nie jestem jednak w stanie przejść obojętnie koło zakończenia…
Zakończenie powieści wprawiło mnie bowiem w osłupienie i z
pewnością wywołało silne emocje. Nie taki był chyba jednak zamiar autorki…
Ostatnie kilkanaście akapitów jest bowiem przykładem bardzo chamskiego
zachowanie w stosunku do czytelników. Zakończenie które w zamierzeniu powinno
wywołać szok, oraz zapewne głębokie przemyślenia o ludzkiej naturze, pozostawiło po sobie jedynie głęboki niesmak i złość. I nie dotyczy to wcale
tematów poruszanych w postscriptum, lecz sposobu ich przekazania. Informacja,
która zmienia wydźwięk niemalże całej powieści zostaje bowiem usunięta z tekstu
właściwego, oraz nazwana wówczas mało znaczącą, a następnie umieszczona w
postscriptum. Autorka tym samym strzeliła sobie w stopę siląc się na nagły plot
twist, którego spodziewać się można było od początku.
Już po lekturze "Małego zycia" postrzegałam
Yanagihare jako autorkę powieści dość niskich lotów, której książkom ("o
ironio") niebezpiecznie blisko do powieści rozrywkowym (choć jest to
raczej rozrywka masochistyczna). W "Małym życiu" nagromadzenie
wszelkiej maści nieszczęść już zahaczało o tanią sensację, jednakże wszystko
toczyło się linearnie i nawet jeśli niektóre zdarzenia zaskakiwały, gdy nagle
wychodziły na jaw, ujawnienie ich w tym czy innym momencie miało logiczny sens,
natomiast celowe przerzucenie głównego ciężaru fabuły na zakończenie jest
bardzo tanim i mało pomysłowym chwytem; zabiegiem tak niesmacznym i pokazującym, że autorka traktuje swoich czytelników jak idiotów, których zadowolą takie
nagłe, bezsensowne zwroty akcji (szczególnie gdy umieszczone w normalnej
kolejności wzbudzały by takie same emocje (i nie mam tu na myśli wkurzenia)),
iż jestem skłonna podzielić moje zdanie o tej książce na to co myślałam przed i
po postscriptum, gdyż inaczej moja ocena byłaby bardzo niska.
Jestem zdania, iż każda książka, która wywołuje w czytelniku
emocje czy to dobre czy to złe warta jest dłuższej chwili refleksji i choć
skrawka pamięci. Nie wiem jednak czy Yanagihara tworząc "Ludzi na
drzewie" chciała zostać zapamiętania z powodu TYCH konkretnych emocji,
które wywołała we mnie po kilku ostatnich stronach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz