Na początku każdego nowego roku przeżywam ekscytacje, myśląc, iż może to właśnie TEN rok, będzie tym, w którym odnajdę książkową, filmową czy serialową miłość swojego życia. Gdy tak się jednak znów nie dzieje, w czasie podsumowań oddycham z niemałą ulgą. Co miałabym począć, gdybym w końcu osiągnęła swój cel? W końcu nie od dziś wiadomo, że droga którą przemierzamy jest niejednokrotnie bardziej wartościowa aniżeli cel do którego zmierzamy. Tak więc w tym roku, pragnąc odnaleźć książkę/film/serial idealny, zmierzyłam się z 75 literackimi tworami wszelakiej jakości, grubości i rodzaju, co dało w sumie ponad 30 000 tysięcy stron, 122 filmy (nie chce myśleć ile to w sumie godzin), oraz kilka seriali, przeczytanych/obejrzanych moimi zmęczonym studiami oczyma. Niczego jednak nie żałuję!
Był to bowiem najlepszy rok czytelniczy od czasów gimnazjalnych, gdy jako nastolatka potrafiłam się całkiem konkretnie wkręcić w masowo powstające urban fantasy. Trochę zmieniło się od tego czasu, bo choć nigdy nie porzuciłam czytania, często nie sprawiało mi takiej radości jak wcześniej. W tym roku niespodziewanie ta nieskrępowana miłość do czytania wróciła, a wraz z nią ciekawość, dzięki której natrafiłam na niesamowite lektury.
Na szczęście nie spotkałam jeszcze na książkę życia(uff), przez moje ręce przewinęła się jednak cała masa cudownych książek, które dla porządku podzieliłam na trzy kategorie: książki z wątkami fantastycznymi, książki obyczajowe, oraz książki zawierające w sobie spory bagaż emocji.
Książki z wątkiem fantastycznym w tym roku zachwycają okładkami. Na tym tle szczególnie zachwyca "Pani Noc", którą najchętniej oprawiłabym w ramkę i powiesiła nad łóżkiem |
Na pierwszy ogień warto rzucić książki cudownie lekkie, niekiedy naiwne, jednak niesamowicie odprężające. Z serią zapoczątkowaną przez „Króla Kruków” Maggie Stiefvater łączy mnie love/hate relationship, bowiem będąc po lekturze wszystkim czterech części w dalszym ciągu nie do końca wiem jak traktować ten cykl, gdyż autorka miała fenomenalny pomysł na fabułę odchodzący od znanych nam schematów. W końcu kto wcześniej słyszało o książce opowiadającej o 4 chłopców z elitarnej szkoły wyruszających na poszukiwanie mitycznego szkockiego króla, gdzieś w amerykańskich lasach? Sami bohaterowie zasługują z resztą na nie małą uwagę, gdyż są to postacie, z którymi chciałoby się zaprzyjaźnić- charyzmatyczni, inteligentni, niepokorni, a przy tym nie będący bez skazy. Jeśli chodzi o wykonanie jest niestety trochę gorzej. Na przestrzeni kolejnych części fabuła zaczyna się gubić, akcja rozkręca się powoli, kumulując niemalże wszystkie wydarzenia na końcowych stronach, autorka mnoży wątki, których ostatecznie i tak nie rozwiązuje. Niemniej jest to seria na tyle warta uwagi, iż krzywdą byłoby jej nie umieścić w zestawieniu.
Kolejną pozycją (otwierającą tak właściwie czytelniczo rok 2016) jest „Tam, gdzie śpiewają drzewa”. Powieść tą w sumie nazwać by można baśnią, bowiem opowieść o losach dzielnej dziewczyny , która stawia czoło barbarzyńcom, posiada niepowtarzalny klimat historii snutych przez starego barda przy ognisku. Niezwykle ciepła, magiczna i wprawiając w melancholijny nastrój opowieść została ze mną przez cały rok, a to coś znaczy.
Co roku zarzekam się, iż moja przygoda z prozą Clare w końcu się skończy. Ile można czytać o Nocnych Łowcach, obserwując jednocześnie jak poziom powieści z tomu na tom spada coraz niżej. Po „Mieście Niebiańskiego Ognia” moje postanowienie umocniło się, a ja sama mentalnie przygotowałam się na obserwacje nowej serii autorki jedynie zza sklepowej szyby. W chwili gdy zobaczyłam cudowną okładkę „Pani Noc”, wszelkie moje postanowienia zostały złamane, a ja tę 800 stronicowy koszmarek pochłonęłam w 2 dni. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, iż pierwsza cześć trylogii jest książką naprawdę dobrą – bohaterowie irytowali, całość wydawała się przegadana, a część sytuacji nielogiczna. Ale co z tego? Ktoś, kto tak jak ja, pół czytelniczego życia spędził z nosem w książkach Clare i tak będzie cieszył się jak nienormalny. Ponadto to właśnie ta pozycja sprawiła,że moja miłość do czytania odrodziła się, za co jestem jej niemożliwie wręcz wdzięczna.
I tym sposobem dotarliśmy do pierwszego miejsca na podium należącym do trylogii „Klątwy” Danielle L. Jensen (tom I „Porwana pieśniarka”,tom 2 „Ukryta Łowczyni”,tom 3- premiera w styczniu). Świat trolli ukazany w powieści Jenesen po prostu mnie oczarował. Ich zwyczaje, sposób bycia, oraz problemy z którymi się borykają pochłonęły mnie bez reszty. Z zapartym tchem śledziłam losy Cecile, która siłą została sprowadzona do odciętej od świata krainy, oraz Tristana – księcia, zmuszonego do poślubienia ludzkiej dziewczyny, w imię dobra królestwa. Książki te mają w sobie wszytko co powinny- wartką akcję, ciekawy świat, oraz cudownych, charyzmatycznych, bohaterów, którym dopinguje się od pierwszej do ostatniej strony. Bez wątpienia jest to najlepsza powieść z wątkiem fantastycznym tego roku!
Aby w kwestii okładek nie było zbyt słodko pojawić się musiał ten mały koszmar pod postacią "Innych zasad latach", która od oryginału różni się zarówno tytułem jak i okładką. DLACZEGO!!? |
Zostańmy jednak jeszcze na chwilę w światach wykreowanych w umysłach autorów, aby przyjrzeć się bliżej trylogii „Legenda”, która bezpośrednio po przeczytaniu zrobiła na mnie na tyle duże wrażenie, iż napisałam o tym recenzje. Nie przedłużając więc, podtrzymuję moją opinią o cudowności tej książki (szczególnie części pierwszej, gdyż jako zadeklarowana przeciwniczka antyutopii nie jestem aż tak za kolejnymi częściami), oraz wspaniałości bohaterów. Jest to jedna z tych trylogii w które człowiek się wkręca, nie spocznie aż nie przeczyta całości, a później zostaje z pytaniem- co dalej z moim życiem.
Przechodząc już do kategorii właściwej, czyli powieści obyczajowej, postanowiłam zaraz za podium umieścić dwie powieści „Służące” Kathryn Stockett oraz „Wszechświat kontra Alex Woods”. Pierwsza z nich przypadła mi do gustu z powodu, wielotorowej narracji, pozwalającej poznać życie pomocy domowych w latach 60. z wielu perspektyw. Jest to wyjątkowo ciepła opowieść o codziennej walce o godne życie w nieciekawych czasach i odwadze w mówieniu prawdy, której nikt nie chce usłyszeć. „Wszechświaty...” są natomiast historią młodego chłopaka i jego normalnego, a jednak w jakiś sposób niezwykłego życia. Książka, która ,co warto podkreślić, porusza w pewnym momencie kilka bardzo poważnych problemów, przedstawionych jednak w sposób przystępny, a nawet pogodny. Aleks jak każda osoba w młodym wieku uczy się dopiero życia, przemyślenia jakie z tego wynikają okazują się jednak niejednokrotnie trafne.
Orbitując w temacie poszukiwania siebie,oraz poznawania świata możemy płynnie przejść do miejsca pierwszego - „Innych zasad lata”- książki niezwykłej, niesamowicie ciepłej i pogodnej. Historia przyjaźni dwóch chłopców o niecodziennych imionach- Arystoteles i Dante trafiła prosto do mojego serca. Jest to bowiem jedna z niewielu książek,w których piętnastolatkowie zachowują się tak jak powinni. Nie muszą uratować świata, stać się wyjątkowymi jednostkami, czy stanąć przeciwko rebelii. Obaj wiodą normalne życie, u boku kochających rodziców, bez większych przygód i zawirowań, robiąc dokładnie to co nastolatki zazwyczaj robią – poznając siebie. Bez trudu w przedstawionych bohaterach odnaleźć można cząstkę siebie z wcześniejszych lat. Jest to jedna z najlepszych powieści młodzieżowych jakie trafiła w moje rece - tym bardziej boli kampania promocyjna, a raczej jej brak, skupiająca się na wątku LGBT zawartym w powieści. Książka promowana jako historia z watkiem homoseksualnym zaskakująco mało skupia się na tej konkretnej części fabuły, stając się uniwersalną historią przyjaźni i poznawaniu życia.
Na jednej sklejce znalazło się tyle genialnych książek, że sama nie mogę wyjść z podziwu |
Ostatnia kategoria niewątpliwie zawiera powieści najlepiej ocenione przeze mnie w minionym roku. Niejednokrotnie czułam, iż czytanie ich, jest przyjemnością masochisty, z powodu posiadanego przez nich ciężaru emocji. Zacznijmy jednak od czegoś co w większym stopniu zachwyciło mnie walorami literackim niż pozbawiło tchu przez towarzyszące mu emocje. Proza Davida Mitchella , z którą zapoznałam się w tym roku jest bowiem niesamowitym przeżyciem literackim. To z jakim kunsztem autor dobiera słowa, prowadzi fabułę, czy kreuje bohaterów, zasługuje na największy zachwyt. Do tej pory udało mi zapoznać z dwoma pozycjami tego autora („Atlas chmur” i „Czasomierze”), które utwierdziły mnie w przekonaniu, iż książek Mitchella nie ogranicza czas ani przestrzeń. Autor swobodnie wędruje między przeszłością, zahacza przez chwilę o teraźniejszość, następnie skupiając się na dalekiej przyszłości, aby następnie wrócić do genezy zmieniając po drodze bohaterów pierwszoplanowych i styl prowadzenia narracji. Przy całej tej różnorodności wszystkie wątki są ze sobą splecione, a każda okazuje się następstwem poprzedniej. Jest to tak niesamowite,iż w natłoku emocji łatwo można zapomnieć o fabule skupiając się tylko i wyłącznie na walorach literackich.
Kolejna książka na mojej liście niewątpliwie różni się od efektownych książek Mitchella. „Nasze szczęśliwe czasy” są bowiem prostą historią relacji pomiędzy kobietą, która utraciła chęć życia i kilkukrotnie próbowała się zabić, a więźniem skazanym na karę śmierci, którego za namową ciotki- zakonnicy zaczęła odwiedzić, aby choć trochę przewartościować swoje życie. Jest to z pewnością lektura ciekawa, chwilami wręcz wciągająca w chwilach gdy poznajemy historie więźnia i powoli dostajemy odpowiedź na pytanie czy zarzuty, które zostały mu postawione rzeczywiście są słuszne. Na plus zasługują nienachalne przemyślenia naszej protagonistki, którym daleko od wbijanych na siłę banałów.
Dwóm pozostałym pozycjom należy się kilka słów wstępu. Obie powieści (a dokładniej powieść i jedna trylogia) to najlepsze co zdarzyło mi się czytać na przestrzeni kilku ostatnich lat. Trudno wręcz znaleźć mi słowa, którymi określić mogłabym emocje jakie targały mną podczas lektury. Trudno także jest mi je jednoznacznie ocenić, nawet jeśli to wokół nich kręciły się moje myśli z ostatnich dwóch miesięcy.
Zacznijmy może od „Małego życia”, tomiszcza grubości cegły, która wyciągnęła mnie z życia na 3 dni. W imię zasady, iż najlepsze książki wpadają nam do rąk przez zupełny przypadek, powieść Yanagihary została zakupiona przeze mnie kompletnie bezrefleksyjnie, bez znajomości fabuły, a nawet opisu. To co wypisane jest na tylnej części okładki nijak ma się do rzeczywistości, wiec w sumie nic nie straciłam. W końcu jak historie tak niezwykle złożoną sprowadzić można było do stwierdzenia, iż jest to historia czwórki przyjaciół, którzy po ukończeniu studiów stają u progu dorosłego życia?
"Małe życie" to bowiem książka prowadząca czytelnika przez całe stadium ludzkiego cierpienia, które nie kończy się oczekiwanym katharsis. Za każdym razem gdy spodziewałam się, iż na głowę naszego biednego protagonisty nie może już spaść więcej cierpień, autorka pokazywała mi jak bardzo się myliłam, co było tym trudniejsze, iż Jude jest postacią, która potrafi wydobyć z człowieka pokłady empatii. Jest to niewątpliwie książka dla masochistów, gdyż oprócz bólu i cierpienia spływającego na bohaterów nie niesie z sobą nic więcej.
Szczególnie muszę odnieść się to do promocji książki, która reklamuje książkę jako wybitną. Pomimo całej (nieracjonalnej) miłości jaką darzę tę książkę, znajduje więcej argumentów zaprzeczających temu poglądowi niż wypadałaby mówić o swojej ulubionej książce.
Głównym zarzutem jak można postawić autorce jest fakt, iż stworzyła świat wyjątkowo czarno-biały - Jude na swojej drodze spotyka albo bardzo złych ludzi albo nieskończenie dobrych, także rzeczy które przydarzają się mu oraz jego znajomym oscylują pomiędzy skrajnymi biegunami - jak sukces to taki o którym inni mogą tylko marzyć, jak przyjaciele to tylko do grobowej deski, jak zło to tylko taki niszczące człowieka do reszty. Takie postawienie sprawy oddala czytelnika od historii, która wyraźnie odbiega od świata pełnego szarości, który znamy. Dlatego też nie potrafię dopatrzeć niczego wybitnego w tej pozycji. Bliższa byłabym już stwierdzeniu, iż jest to książka dostosowana do pewnego wąskiego grona odbiorców, którzy potrzebowali dokładnie takiej książki i dzięki Yanagihari otrzymali ją (tak, mówię o sobie).
Porzućmy jednak rzucanie mięsem i przejdźmy do zachwytów. "Małe życie" w pewnym momencie stało się dla mnie przykładem stwierdzenia "uważaj czego sobie życzysz". Jako czytelnik zawsze dokładnie wiem czego oczekuje od lektury, choć niezwykle rzadko to otrzymuję. Nigdy nie ukrywałam, że mój gust jest nieco specyficzny. Gdy poszczególne podpunkty mojej myślowej listy zaczęły się spełniać, dość mocno zaczęłam się zastanawiać czy nie otrzymałam troszeczkę za dużo, gdyż nie ukrywam, iż pod koniec lektury czułam się jak po przebiegnięciu maratonu - wykończona, zdziwiona, lecz jednocześnie usatysfakcjonowana.
Szczególnie muszę odnieść się to do promocji książki, która reklamuje książkę jako wybitną. Pomimo całej (nieracjonalnej) miłości jaką darzę tę książkę, znajduje więcej argumentów zaprzeczających temu poglądowi niż wypadałaby mówić o swojej ulubionej książce.
Głównym zarzutem jak można postawić autorce jest fakt, iż stworzyła świat wyjątkowo czarno-biały - Jude na swojej drodze spotyka albo bardzo złych ludzi albo nieskończenie dobrych, także rzeczy które przydarzają się mu oraz jego znajomym oscylują pomiędzy skrajnymi biegunami - jak sukces to taki o którym inni mogą tylko marzyć, jak przyjaciele to tylko do grobowej deski, jak zło to tylko taki niszczące człowieka do reszty. Takie postawienie sprawy oddala czytelnika od historii, która wyraźnie odbiega od świata pełnego szarości, który znamy. Dlatego też nie potrafię dopatrzeć niczego wybitnego w tej pozycji. Bliższa byłabym już stwierdzeniu, iż jest to książka dostosowana do pewnego wąskiego grona odbiorców, którzy potrzebowali dokładnie takiej książki i dzięki Yanagihari otrzymali ją (tak, mówię o sobie).
Porzućmy jednak rzucanie mięsem i przejdźmy do zachwytów. "Małe życie" w pewnym momencie stało się dla mnie przykładem stwierdzenia "uważaj czego sobie życzysz". Jako czytelnik zawsze dokładnie wiem czego oczekuje od lektury, choć niezwykle rzadko to otrzymuję. Nigdy nie ukrywałam, że mój gust jest nieco specyficzny. Gdy poszczególne podpunkty mojej myślowej listy zaczęły się spełniać, dość mocno zaczęłam się zastanawiać czy nie otrzymałam troszeczkę za dużo, gdyż nie ukrywam, iż pod koniec lektury czułam się jak po przebiegnięciu maratonu - wykończona, zdziwiona, lecz jednocześnie usatysfakcjonowana.
Jeśli chodzi o trylogie "Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek" jeszcze trudniej wyrazić mi swoje emocje, gdyż po skończonej lekturze nie czułam satysfakcji, bliższa byłam uczuciu jak po kopnięciu w żołądek, gdyż ta książka najzwyczajniej w świecie emocjonalnie mnie skrzywdziła. O ile w przypadku "Małego życia" istniała pewna granica między realnym światem a rzeczywistością stworzoną przez Yanagihare, w przypadku trylogii Gardella czegoś takiego nie ma.
„Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” traktuje bowiem o ludzkiej znieczulicy, braku akceptacji, szukaniu własnej tożsamości, życiu i śmierci w cieniu epidemii AIDS w Sztokholmie lat 80. XX wieku. W trylogii Gardella nie ma miejsca na subtelności. Bawienia się z czytelnikiem w kotka i myszkę. Już same podtytuły ukazują jak potoczy się historia grupy homoseksualnych przyjaciół. Na początku była miłość, spokój i radość z powoli zdobywanych praw, następnie przyjdzie czas na chorobę, panikę i powoli rodzącą się nienawiść społeczeństwa do wszystkiego co uważają za zagrożenie. Na końcu natomiast nastąpi śmierć. Nielinearna konstrukcja powieści pozwala autorowi mieszać przeszłość z przyszłością, a następnie znów powrócić do teraźniejszości. Niczym w ponurej wyliczance wymienia tych, którzy odejdą. Imiona ludzi, które jeszcze nic nam nie mówią, a których historie dopiero poznamy na kartach książki.
„Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” traktuje bowiem o ludzkiej znieczulicy, braku akceptacji, szukaniu własnej tożsamości, życiu i śmierci w cieniu epidemii AIDS w Sztokholmie lat 80. XX wieku. W trylogii Gardella nie ma miejsca na subtelności. Bawienia się z czytelnikiem w kotka i myszkę. Już same podtytuły ukazują jak potoczy się historia grupy homoseksualnych przyjaciół. Na początku była miłość, spokój i radość z powoli zdobywanych praw, następnie przyjdzie czas na chorobę, panikę i powoli rodzącą się nienawiść społeczeństwa do wszystkiego co uważają za zagrożenie. Na końcu natomiast nastąpi śmierć. Nielinearna konstrukcja powieści pozwala autorowi mieszać przeszłość z przyszłością, a następnie znów powrócić do teraźniejszości. Niczym w ponurej wyliczance wymienia tych, którzy odejdą. Imiona ludzi, które jeszcze nic nam nie mówią, a których historie dopiero poznamy na kartach książki.
Historia spisana przez Gardella przeraża i uświadamia jak szybko zapomnieć można o zwykłym ludzkim społeczeństwie. Raz z pierwszą falą zachorowani i tak nieufni wobec społeczności homoseksualnej ludzie, zaczynają traktować gejów jak wybryków natury roznoszących zarazem. Odmawia im się prawa do opieki medycznej, współczucia, zabiera godność. Skazuje na cierpienie i śmierć w izolacji. Skąpi ludzkich odruchów. Daleko posunięta propaganda skłania do nienawiści i strachu. Zarażonym odmawia się miana ofiary przylepiając łatkę mordercy. W świecie pełnym pogardy naszym bohaterom przyjdzie mierzyć się z chorobą i śmiercią najbliższych, świadomością, iż mogą liczyć tylko na siebie. Samotnością napiętnowany jest bowiem każdy z bohaterów.
Jest to lektura przerażająca w swojej prawdziwości, niejednokrotnie zmuszająca do chwili zatrzymania się w szaleńczym galopie i chwili refleksji. "Nigdy nie ocieraj..." jest trylogią przeładowaną wręcz emocjami, nie działające jednak na zasadzie swoistego szantażu emocjonalnego jak w przypadku "Małego życia", lecz wynikającej ze zwykłej ludzkiej empatii. Z tego też powodu wynika mój problem z ocenieniem powieści, której nie sposób postawić na równi w pełni wymyślonymi przez autorów książkami, gdyż niestety mamy bolesną świadomość, podbudowaną reporterskimi wstawkami zawartymi w lekturze, iż historie tam opisane mogły mieć miejsce wcale nie tak dawno i nie tak daleko od nas.
2016 rok cechował się dużą różnorodnością, która niosła za sobą wiele bardzo dobrych książek od tych wielokrotnie nagradzanych i powszechnie znanych, po te kompletnie obce, które zna jedynie garstka. Dzięki temu był to tak ciekawy czytelniczo rok.
W 2016 roku przeprowadziłam bardzo poważny wewnętrzny dialog, który w sumie zrewolucjonizował mój sposób gospodarowania wolnego czasu. Zadałam sobie bowiem jedno bardzo istotne pytanie: „Ej, a może jednak warto ograniczyć do minimum oglądanie seriali?”. Pamiętam jak dziś… Był przełom lutego/marca, a ja ku własnemu zdziwieniu zrobiłam tak jak postanowiłam i od tak zrezygnowałam ze swojego serialowego jestestwa na rzecz filmów. (okej, nie zrezygnowałam całkowicie, ale z pewnością ograniczyłam). Nigdy nie byłam kinową ignorantką, jednak wytrwale krążyłam jedynie wśród produkcji doskonale znanych szerokiej publiczności. Powolne przedzieranie się przez zupełnie nic nie mówiące produkcje zapoczątkowana w tamtym roku dała obfite plony. W miarę oddalania się od produkcji amerykańskich trafiałam na coraz ciekawsze tytuły, których poznanie zmieniło (chyba już nieodmiennie) mój pogląd na kino. Rok 2016 obfitował więc siłą rzeczy w całą masę świetnych filmów, wyróżnić postanowiłam jednak tych 5 – może na przekór wcześniejszym deklaracją, niezbyt odkrywczych, czy nietuzinkowych, jednak to one utkwiły w mojej pamięci najmocniej.
"Pride" jest filmem tak dobrym, iż nie zasługuje na wspominanie o jego polskim tytule "Dumni i wściekli" to bowiem najlepszy przykład bardzo, bardzo złej zmiany. |
„Pride” to prawdopodobnie najbardziej pozytywny film jaki oglądałam w życiu. Nie ma w nim miejsca na użalanie się nad sobą, bierne obserwowanie wydarzeń, czy załamywanie rąk. Jest za to cała masa solidarności, porządnej lekcji tolerancji, oraz przekonania, iż razem można osiągnąć wszystko. Historia grupy gejów i lesbijek postanowiący wesprzeć górników z jakiegoś zapomnianego miasteczka w tacherowskiej anglii (opartej zresztą na prawdziwych wydarzeniach) jest najlepszym co widziałam w tym roku. Obserwacja tego jak ludzie z dwóch kompletnie odrębnych światów zaczynają małymi kroczkami znajdować wspólny język, oraz odkładać prywatne animozje na rzecz wspólnej sprawy nie pozwalała oderwać mi się od komputera. W myśl zasady, że o naprawdę genialnych produkcjach często nie potrafię sklecić konkretnej zachęty napiszę tylko, iż jest to najlepszy film od naprawdę długiego czasu, produkcja warta do obejrzenia przez każdego, bez względu na poglądy. Dostarczająca zarówno wzruszeń jak i doprowadzająca do śmiechu. IDEALNA
Prawdopodobnie nie jest to najlepszy film opowiadający o życiu, chorobie i śmierci. Nie jest także film zbytnio odkrywczy. Ani perfekcyjnie wykonany. „Holding the man”, bo o nim tu mowa, ma w sobie jednak coś co przykuwa uwagę, nawet jeśli przez pierwsze 40-minut widz zastanawia się czy nie pomylił produkcji i nie trafił na wyjątkowo źle zrobiony film dla nastolatków. Niewątpliwe jest to ten typ kina, który przez pierwszą część nie da się oglądać, od następnej nie sposób się oderwać, a zakończenie, jak przystało na dobry melodramat, to już tylko ściskanie w sercu, łzy i tona chusteczek. Historia w nim zawarta jest dość prosta - dwójka ludzi zakochuje się, przeżywa wzloty i upadki, momentem zwrotnym w ich życiu okazuje się jednak przerażająca diagnoza – AIDS.
Choć sam film doskonale spełnia założenia melodramatu, o wiele istotniejszy wydaje się background tej historii, gdyż „Holding the man” jest adaptacją autobiograficznej powieści pod tym samym tytułem opisującym wspomnienia Tima Conigravea dotyczące 15 lat życia z jego szkolną miłością – Johnem. Tim ani John nie dokonali żadnych spektakularnych czynów, ani nie przyczynili się do zmian, jeden z nich postanowił jednak , że ich miłość jest warta uwiecznienia i podzielenia się z innymi. Fakt istnienia tej książki jest dla mnie jak zadanie kłamu twierdzeniu, iż każda historia umrze wraz z nami.
„Mama” to naprawdę dobry film, umieszczając go jednak na swojej liście nie kierowałam się jego wciągającą fabułą, oryginalnym wątkiem, czy świetną grą aktorską. Oczywiście wszystkie te rzeczy tam są, ten tytuł mogłabym jednak zastąpić dowolnym innym znajdującym się w dorobku kanadyjskiego reżysera -Xaviera Dolana. Na chwilę obecną bez większy wątpliwości mogę stwierdzić, iż jest to reżyser mojego życia.
Z pewnością oprócz niewątpliwego talentu jaki posiada i niepowtarzalnego stylu wspominając o nim nie można nawiązać do jego młodego wieku. Kurcze, facet ma 27 lat, a na koncie 6 doskonale przyjętych zarówno przez krytykę jak i widzów filmów. Nic dziwnego, że Dolan ma zarówno zagorzałych fanów jak i zajadłych hejtrów, zaznaczających, iż zdecydowana większość jego filmów jest o nim samym (prawda), że najchętniej obsadza sam siebie w głównych rolach (prawda), czy że jego filmy są zbyt teledyskowe. Każda z tych rzeczy w przypadku tego konkretnego reżysera jest jednak dla mnie zaletą. Egocentryzm reżysera doskonale wpływa bowiem na autentyczność jego dzieła. Jego specyficzny styl potrafi z prostej historii uczynić coś od czego nie można oderwać oczu. Pewna „teledyskowość” ujęć, świetnie dobrana muzyka, hipnotyzujący bohaterowie sprawiają, iż jego filmy zawsze są silnym przeżyciem dla widza.
„Mama” prawdopodobnie jest filmem trafiającym do największej liczby odbiorców, niemniej w moim odczuciu ciekawym doświadczeniem były, kultowe już „Wyśnione miłości”, czy „Tom”. W sumie jedynie z debiutem Dolana mam pewien problem. Debiutem w wieku 19 lat… A co ja robiłam w wieku 19 lat? Czekałam na maturę. I czytałam. I oglądałam seriale… O Dolanie nie da się mówić inaczej niż z pewną dozą zazdrości i podziwu. Można go kochać lub nie nienawidzić przyznać jednak trzeba, że jest na najlepszej drodze do zapisania się w annałach historii kinematografii.
Z pewnością oprócz niewątpliwego talentu jaki posiada i niepowtarzalnego stylu wspominając o nim nie można nawiązać do jego młodego wieku. Kurcze, facet ma 27 lat, a na koncie 6 doskonale przyjętych zarówno przez krytykę jak i widzów filmów. Nic dziwnego, że Dolan ma zarówno zagorzałych fanów jak i zajadłych hejtrów, zaznaczających, iż zdecydowana większość jego filmów jest o nim samym (prawda), że najchętniej obsadza sam siebie w głównych rolach (prawda), czy że jego filmy są zbyt teledyskowe. Każda z tych rzeczy w przypadku tego konkretnego reżysera jest jednak dla mnie zaletą. Egocentryzm reżysera doskonale wpływa bowiem na autentyczność jego dzieła. Jego specyficzny styl potrafi z prostej historii uczynić coś od czego nie można oderwać oczu. Pewna „teledyskowość” ujęć, świetnie dobrana muzyka, hipnotyzujący bohaterowie sprawiają, iż jego filmy zawsze są silnym przeżyciem dla widza.
„Mama” prawdopodobnie jest filmem trafiającym do największej liczby odbiorców, niemniej w moim odczuciu ciekawym doświadczeniem były, kultowe już „Wyśnione miłości”, czy „Tom”. W sumie jedynie z debiutem Dolana mam pewien problem. Debiutem w wieku 19 lat… A co ja robiłam w wieku 19 lat? Czekałam na maturę. I czytałam. I oglądałam seriale… O Dolanie nie da się mówić inaczej niż z pewną dozą zazdrości i podziwu. Można go kochać lub nie nienawidzić przyznać jednak trzeba, że jest na najlepszej drodze do zapisania się w annałach historii kinematografii.
Dawno, dawno, temu w odległych czasach byłam ogromną fanką „Gwiezdnych Wojen”. Co ciekawe swoją wielką przygodę zaczęłam od „Zemsty Sithów”, która delikatnie mówiąc nie jest najjaśniejszym punktem tej gwiezdnej sagi. Cóż, serce nie sługa. Działo się to jednak tak wiele lat temu, iż pojawienie się nowej części przyjęłam dość chłodno. Wydawało mi się, że już ochłonęłam, a wkraczanie ponownie do tej samej rzeki przynieść mogłoby mi jedynie rozczarowanie. Jakże się myliłam…. Gdy bowiem w końcu z dość sporym opóźnieniem dorwałam się do „Przebudzenia mocy” wszystko wróciło, a ja tak po prostu znów stałam się geekem. Najnowsza część sagi ma bowiem wszystko co powinna: wartką akcję, kochanego robota, charyzmatycznych bohaterów. No i Kaylo Rena, który w mojej opinii był najjaśniej świecącą gwiazdą. Szczerze mówią, podejrzewam, iż nie bawiłabym się nawet w połowie tak dobrze, gdyby główny złoczyńca nie był tym kim był – z zakompleksionym emo nastolatkiem, który miota się między dobrą a złą stroną. To tak dobry wątek, iż gdyby całość okazała się kompletną porażką kontynuację obejrzałabym tylko dla tego jednego wątku (i BB8).
Aby zakończyć tegoroczną listę filmowych ulubieńców warto wspomnieć o „Zwierzogrodzie”, który był po prostu świetną animacją (chyba najlepszą od czasów „Zaplątanych”). Bo jakże nie stworzyć specjalnego miejsca w sercu dla bajki, w której główną rolę odgrywa mały, słodki, ale dzielny królik! NO JAK!!? Aby nie wyszło, iż jedynym argumentem jest moja prywatna miłość do tych puchatych stworzonek, animacja Disneya zaserwowała nam oprócz tego bardzo ciekawie wykreowany świat, w którym wszystkie stworzenia żyją w idealnej symbiozie, całą masę odniesień do popkultury, których wychwytywanie sprawiało starszemu widzowi niemałą frajdę, wartką akcję, oraz całą feeria niezwykle barwnych (i dobrze zaanimowanych) postaci. „Zwierzogród” to po prostu kawał dobrej rozrywki dla widza w każdym wieku.
Pomimo znacznego ograniczenia liczby seriali, nie mogło się obyć bez kilku (dokładnie dwóch) świetnych tytułów i w tej kategorii (choć kwalifikacja anime jako serialu to jednak kwestia sporna). Na punkcie jednego z wymienionych tytułów jednak sfiksowałam całkiem konkretnie, co jest jednak wciąż dowodem na to, iż nawet jeśli szczerze chce się porzucić wieloodcinkowce, to i tak przekonasz się, że tak się najzwyczajniej w świecie nie da!
Anime nie jest gatunkiem po który sięgam często. Ba, jest to wręcz część wytworów kultury, które zazwyczaj omijam, głównie z powodu zbyt dużej różnorodności i trudności odnalezienia się w tym wszystkim. „Yuri!!! On ice” to moje 4 obejrzane od początku anime i z pewnością jedne z największych zaskoczeń tego roku.
W sumie nie ma tam nic takiego co mogłoby przykuć moją uwagę – anime sportowe, którą główną osią fabularną będzie rywalizacja w jeździe figurowej na lodzie. Postanowiłam jednak spróbować, bo właśnie łyżwiarstwo figurowe (którego swego czasu uwielbiałam), a produkcja zbierała całkiem niezłe oceny (w sumie lepszym stwierdzeniem byłoby „całkiem potężny fandom”). Zawładnięciem moim sercem zajęło anime dokładnie tyle ile trwała czołówka, która od razu przypadła mi do gustu. Później było tylko lepiej – cudowna kreska, świetna muzyka (której słucham non-stop) i przede wszystkim bohaterowie, zarówno pierwszo- jak i drugoplanowi. Serio nie ma tam postaci, której nie da się nie lubić.
Yuri to w sumie bohater stworzony do kochania – 23-letni łyżwiarz z mocno podkopaną pewnością się po nieudanym występie, który dzięki pomocy światowej sławy łyżwiarza wraca na lód i pokazuje, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Jego transformacja z cichego, trochę wycofanego okularnika, w pewnego siebie mężczyznę, za każdym razem gdy staje na lodzie, jest niesamowita. Kolejny Yurii, tym razem z Rosji, jest z kolei zdeterminowanym odnieść sukces młodym łyżwiarzem, będącym dopiero na początku swojej kariery. Pomimo, iż jest rywalem naszego protagonisty nie sposób nie kibicować mu w dążeniu do celu. Jest oczywiście Victor, o którym w sumie nie wiemy prawie nic, co nie przeszkadza go uwielbiać. Aż sama jestem zaskoczona, jak mogłam tak bardzo (pisząc tak bardzo na serio mam na myśli BARDZO) w produkcję, której 70% zajmuje jazda na lodzie, 20% niewyjaśnione związki między bohaterami (choć fandom i tak wie swoje), a resztę nieokreślone rzeczy, które i tak wpływają na jego cudowność. Każdy odcinek śledziłam z zapartym tchem, dopingując animowane postacie w ich animowanej rywalizacji przeżywając realne emocje. Bo z tym anime po prostu tak jest: trzeba po prostu dać się ponieść emocją, a po zakończeniu ostatniego epizodu czekać tylko na kolejny…
W sumie nie ma tam nic takiego co mogłoby przykuć moją uwagę – anime sportowe, którą główną osią fabularną będzie rywalizacja w jeździe figurowej na lodzie. Postanowiłam jednak spróbować, bo właśnie łyżwiarstwo figurowe (którego swego czasu uwielbiałam), a produkcja zbierała całkiem niezłe oceny (w sumie lepszym stwierdzeniem byłoby „całkiem potężny fandom”). Zawładnięciem moim sercem zajęło anime dokładnie tyle ile trwała czołówka, która od razu przypadła mi do gustu. Później było tylko lepiej – cudowna kreska, świetna muzyka (której słucham non-stop) i przede wszystkim bohaterowie, zarówno pierwszo- jak i drugoplanowi. Serio nie ma tam postaci, której nie da się nie lubić.
Yuri to w sumie bohater stworzony do kochania – 23-letni łyżwiarz z mocno podkopaną pewnością się po nieudanym występie, który dzięki pomocy światowej sławy łyżwiarza wraca na lód i pokazuje, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Jego transformacja z cichego, trochę wycofanego okularnika, w pewnego siebie mężczyznę, za każdym razem gdy staje na lodzie, jest niesamowita. Kolejny Yurii, tym razem z Rosji, jest z kolei zdeterminowanym odnieść sukces młodym łyżwiarzem, będącym dopiero na początku swojej kariery. Pomimo, iż jest rywalem naszego protagonisty nie sposób nie kibicować mu w dążeniu do celu. Jest oczywiście Victor, o którym w sumie nie wiemy prawie nic, co nie przeszkadza go uwielbiać. Aż sama jestem zaskoczona, jak mogłam tak bardzo (pisząc tak bardzo na serio mam na myśli BARDZO) w produkcję, której 70% zajmuje jazda na lodzie, 20% niewyjaśnione związki między bohaterami (choć fandom i tak wie swoje), a resztę nieokreślone rzeczy, które i tak wpływają na jego cudowność. Każdy odcinek śledziłam z zapartym tchem, dopingując animowane postacie w ich animowanej rywalizacji przeżywając realne emocje. Bo z tym anime po prostu tak jest: trzeba po prostu dać się ponieść emocją, a po zakończeniu ostatniego epizodu czekać tylko na kolejny…
O ile dzięki „Yuri!!! On Ice” poczuć mogłam ponownie magię jazdy figurowej na lodzie, „Mozart in the Jungle” połechtał mile część mnie zafiksowanej na punkcie muzyki klasycznej.
Opowieść o grupie muzyków z nowojorskiej filharmonii widzianej oczami młodej oboistki Hailey, jest prawdopodobnie najbardziej wdzięczną produkcją którą widziałam od dawna. Ilość pozytywnej energii uwalniającej się z każdego odcinka jest wprost niesamowita. Po prostu nie sposób oglądać losów ekscentrycznego dyrygenta oraz niefrasobliwych muzyków bez szerokiego uśmiechu na ustach. Nie jest to jednak serial, który wzbudza ogromne emocje, w którym okres czekania na każdy kolejny odcinek aż boli. O dziwo jest to zaleta, gdyż całość ogląda się z niespotykaną wręcz lekkością bez strachu o własne uczucia, czy pęknięte serce.
„Mozart in the Jungle” powstał po to, żeby cieszyć, zarówno pod względem wizualnym jak i (przede wszystkim) muzycznym, gdyż oprócz świetnej gry aktorskich, ciekawych pomysłów i ładnych ujęć , chłonąć możemy muzykę klasyczną wylewającą się z każdego epizodu. To właśnie ona jest czynnikiem, iż serial tak łatwo trafia do serca. Nietrudno w końcu się przy dźwiękach wyjątkowej muzyki.
Opowieść o grupie muzyków z nowojorskiej filharmonii widzianej oczami młodej oboistki Hailey, jest prawdopodobnie najbardziej wdzięczną produkcją którą widziałam od dawna. Ilość pozytywnej energii uwalniającej się z każdego odcinka jest wprost niesamowita. Po prostu nie sposób oglądać losów ekscentrycznego dyrygenta oraz niefrasobliwych muzyków bez szerokiego uśmiechu na ustach. Nie jest to jednak serial, który wzbudza ogromne emocje, w którym okres czekania na każdy kolejny odcinek aż boli. O dziwo jest to zaleta, gdyż całość ogląda się z niespotykaną wręcz lekkością bez strachu o własne uczucia, czy pęknięte serce.
„Mozart in the Jungle” powstał po to, żeby cieszyć, zarówno pod względem wizualnym jak i (przede wszystkim) muzycznym, gdyż oprócz świetnej gry aktorskich, ciekawych pomysłów i ładnych ujęć , chłonąć możemy muzykę klasyczną wylewającą się z każdego epizodu. To właśnie ona jest czynnikiem, iż serial tak łatwo trafia do serca. Nietrudno w końcu się przy dźwiękach wyjątkowej muzyki.
Ilość świetnych produkcji jakie napotkałam w tym roku jest naprawdę ogromna i spośród 122 filmów które obejrzałam jak z rękawa mogłabym rzucać tytułami godnymi polecenia, wówczas wpis ten zająłby dwa razy tyle miejsca. To bez wątpienia był cudownie filmowy rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz