sobota, 15 lipca 2017

"Holding the man" Timothy Conigrave

  
   Po obejrzeniu w zeszłym roku filmu „Holding the man” na moją listę książek do przeczytania automatycznie trafił pierwowzór – autobiografia Tim Conigravea o tym samym tytule. Musiał minąć jednak wiele miesięcy zanim książka ta trafiła w moje ręce. Chwile po jej skończeniu stwierdzić jednak mogę, że warto było czekać.




   „Holding the Man” to wspomnienia australijskiego aktora, pisarza i aktywisty, skupiające się na jego trwającym 15 lat związku z Johnem Coleo spisane krótko przed jego śmiercią spowodowaną przez AIDS. Tim swoją historię zaczyna w czasach wczesnej młodości, gdy już jako 11-latek dochodzi do wniosku, że woli chłopców. Kilka lat później w katolickiej szkole, do której uczęszcza poznaje Johna – kapitana drużyny footbolowej, w którym zakochuje się ze wzajemnością. Wydarzenie to staje się punktem wyjścia do dalszej części opowieści, w której znajduje się miejsce na liczne wzloty i upadki, początek epidemii AIDS, pozytywna diagnoza na obecność wirusa HIV, oraz nierówna walka z chorobą, która początkowo odbiera Timowi ukochanego, a kilka lat później sama pozbawia go życia.


   Pierwsze co nawsuwa się po przeczytaniu całości jest myśl jak bardzo jest to angażująca lektura. Historia w niej przedstawiona jest bowiem opisem zwykłego życia, które toczyć może każdy z nas – pozbawionej heroicznych wyczynów, niespodziewanych darów od losu, czy pojawiającego deux ex machina rozwiązującego wszystkie problemy. Ot, zwykła szara rzeczywistość, a w niej ludzkie cierpienie, bez nadziei na pomyślne zakończenie. Jednakże o poziomie na jakim zaangażujemy się emocjonalnie w lekturę w dużej mierze ma nasz stosunek do narratora historii, bowiem sam Conigrave nie jest, aż tak jednoznaczną postacią za którą chciałby uchodzić.

   Narrator to palant. Nie ma w tym wypadku potrzeby owijania niczego w bawełnę i udawania, że bohaterowie powinni być krystalicznie czyści skoro historia oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, a na dodatek dotyczy choroby i śmierci. Conigarve nie stara wybielić swoich czynów, ani umniejszać ich znaczenia, jednakże jednocześnie podchodzi do wszystkiego bez autorefleksji. Autor był bowiem zwolennikiem wolnych związków co w rzeczywistości sprowadzało się do tego, iż zdradzał zakochanego w nim chłopaka na prawo i lewo, tłumacząc się chęcią poszerzania horyzontów lub zwykłej zabawy. Epizody te powtarzały się co jakiś czas i każdorazowo kończyły się powrotem do stałego związku, mętnymi tłumaczeniami i brakiem jakichkolwiek zmian w dalszym postępowaniu. Przyczyną wszystkich nieszczęść, które spadły na głównego bohatera była tylko i wyłącznie jego rozwiązłość seksualna, czemu w całej książce poświęcona zostaje tylko chwila refleksji skompensowana do jednego akapitu. Conigrave w swoim postępowaniu nieustannie ukazuje się jego dziecinny sposób myślenia. Sprowadzenie go jedynie do „tego samolubnego, nieprzewidującego dupka” byłoby jednak sporym nadużyciem, gdyż podczas czytania postrzegać go można jako osobę całkiem sympatyczną, do której ludzie po prostu lgnęli. Czynne uczestnictwo w organizacjach wspierających gejów, pisanie sztuk teatralnych dotyczących sytuacji homoseksualistów w dobie AIDS a także praca jako doradca dla osób zarażonych ukazuje go jako charyzmatycznego, empatycznego człowieka; idealistę, który choć trochę chciał zmienić świat. Po połączeniu tego wszystkie powstaje obraz osoby, słaba nadającego się na towarzysza życiowego, lecz jednocześnie oddanego przyjaciela. Fakt, ten przemawia za tym, iż wyznania miłości do Johna (pomimo wielokrotnych zdrad do, których się dopuszczał) nie były jedynie pustymi frazesami, gdyż związek ten w gruncie rzeczy opierał się na wzajemnej przyjaźni.

Na podstawie książki powstał bardzo nierówny film, którego pierwsza połowa doprowadza do łez rozpaczy, dlatego, że jest tak zła, druga natomiast dlatego, że jest tak dobra.
   
   Zdumiewa mnie jak ludzka w gruncie rzeczy jest to historia. Życie geja w katolickiej szkole w latach 70-tych z pewnością mogło przysporzyć wiele dramatów, Conigrave przeszedł jednak ten okres bez większych problemów. To samo się tyczy jego coming-outu przed rodzicami, którzy pomimo początkowego szoku nie mieli większych kłopotów z zaakceptowaniem go. Jego życie nie było serią niepowodzeń, czy niekończącym się pasmem cierpień, przez co wątek choroby wkraczające w to w miarę spokojne życie wybrzmiewa tym silniej.

   Conigrave nie był wielkim myślicielem, który w swojej historii zawarł życiowe mądrości, które towarzyszyć będą ludzkości przez pokolenia. Nie mam w niej miejsca także na heroiczną walkę inspirującą innych. Najwięcej miejsca poświęcone zostaje bezsilności, która notorycznie odczuwał. Przez lwią część tekstu autor skupia się na własnych odczuciach i lękach, na które nie znajduje jednak lekarstwa. Niejednokrotnie zauważyć można, iż w chwilach, zamiast  być opoką dla ukochanego on sam nieustannie szukał wsparcia. Jego słabości przemawiały do mnie niekiedy mocniej niż poświęcenie na które decydował się bez chwili zawahania.

   Historie dotyczące AIDS w czasach gdy wiązało się to z pewną śmiercią bardzo do mnie trafiają. Był to bowiem okres, w którym na świecie nagle pojawiło się wiele niepotrzebnego cierpienia i strachu. Społeczeństwo zaczęło odrzucać ludzi znajdujących się w grupie ryzyka, pojawiła się wzajemna nieufność spowodowana tym, iż brakowało usystematyzowanej wiedzy na temat AIDS, choroba rozprzestrzeniała się, ponieważ uciskanie przez lata homoseksualiście nie chcieli ograniczać swojej dopiero co odzyskanej wolności. Aspekty te nie zostały oczywiście zbytnio poruszone w tej książce, co w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na jej dramatyzm. Zakończenie bowiem zawsze jest takie samo – choroba i śmierć, którą można było uniknąć.

   Tim i John nie dokonali żadnych spektakularnych czynów, ani nie przyczynili się do zmian, jeden z nich postanowił jednak , że ich miłość jest warta uwiecznienia i podzielenia się z innymi. Zapewne gdyby podobną historię stworzył wybitny pisarz, akcenty rozłożone zostałby inaczej, całość naszpikowana byłaby sentencjami podnoszącymi na duchu, a bohaterowie trafialiby prosto w nasze serce. Tim Conigrave stworzył jednak coś co przez swoje wady jest tym bardziej ludzkie. Prawdopodobnie nie był wielkim myślicielem, być może nie był dobrym człowiekiem, ale przynajmniej naprawdę żył. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz