Po
obejrzeniu w zeszłym roku filmu „Holding the man” na moją listę książek do przeczytania
automatycznie trafił pierwowzór – autobiografia Tim Conigravea o tym samym
tytule. Musiał minąć jednak wiele miesięcy zanim książka ta trafiła w moje ręce. Chwile po jej skończeniu stwierdzić jednak mogę, że warto było czekać.
„Holding
the Man” to wspomnienia australijskiego aktora, pisarza i aktywisty, skupiające
się na jego trwającym 15 lat związku z Johnem Coleo spisane krótko przed jego
śmiercią spowodowaną przez AIDS. Tim swoją historię zaczyna w czasach wczesnej
młodości, gdy już jako 11-latek dochodzi do wniosku, że woli chłopców. Kilka
lat później w katolickiej szkole, do której uczęszcza poznaje Johna – kapitana
drużyny footbolowej, w którym zakochuje się ze wzajemnością. Wydarzenie to
staje się punktem wyjścia do dalszej części opowieści, w której znajduje się
miejsce na liczne wzloty i upadki, początek epidemii AIDS, pozytywna diagnoza
na obecność wirusa HIV, oraz nierówna walka z chorobą, która początkowo odbiera
Timowi ukochanego, a kilka lat później sama pozbawia go życia.
Pierwsze
co nawsuwa się po przeczytaniu całości jest myśl jak bardzo jest to angażująca
lektura. Historia w niej przedstawiona jest bowiem opisem zwykłego życia, które
toczyć może każdy z nas – pozbawionej heroicznych wyczynów, niespodziewanych
darów od losu, czy pojawiającego deux ex machina rozwiązującego wszystkie
problemy. Ot, zwykła szara rzeczywistość, a w niej ludzkie cierpienie, bez
nadziei na pomyślne zakończenie. Jednakże o poziomie na jakim zaangażujemy się
emocjonalnie w lekturę w dużej mierze ma nasz stosunek do narratora historii,
bowiem sam Conigrave nie jest, aż tak jednoznaczną postacią za którą chciałby
uchodzić.
Narrator
to palant. Nie ma w tym wypadku potrzeby owijania niczego w bawełnę i udawania,
że bohaterowie powinni być krystalicznie czyści skoro historia oparta jest na
prawdziwych wydarzeniach, a na dodatek dotyczy choroby i śmierci. Conigarve nie
stara wybielić swoich czynów, ani umniejszać ich znaczenia, jednakże
jednocześnie podchodzi do wszystkiego bez autorefleksji. Autor był bowiem zwolennikiem wolnych związków co w rzeczywistości
sprowadzało się do tego, iż zdradzał zakochanego w nim chłopaka na prawo i
lewo, tłumacząc się chęcią poszerzania horyzontów lub zwykłej zabawy. Epizody
te powtarzały się co jakiś czas i każdorazowo kończyły się powrotem do stałego
związku, mętnymi tłumaczeniami i brakiem jakichkolwiek zmian w dalszym
postępowaniu. Przyczyną wszystkich nieszczęść, które spadły na głównego
bohatera była tylko i wyłącznie jego rozwiązłość seksualna, czemu w całej
książce poświęcona zostaje tylko chwila refleksji skompensowana do jednego
akapitu. Conigrave w swoim postępowaniu nieustannie ukazuje się jego dziecinny
sposób myślenia. Sprowadzenie go jedynie do „tego samolubnego,
nieprzewidującego dupka” byłoby jednak sporym nadużyciem, gdyż podczas czytania
postrzegać go można jako osobę całkiem sympatyczną, do której ludzie po prostu
lgnęli. Czynne uczestnictwo w organizacjach wspierających gejów, pisanie sztuk
teatralnych dotyczących sytuacji homoseksualistów w dobie AIDS a także praca
jako doradca dla osób zarażonych ukazuje go jako charyzmatycznego, empatycznego
człowieka; idealistę, który choć trochę chciał zmienić świat. Po połączeniu
tego wszystkie powstaje obraz osoby, słaba nadającego się na towarzysza
życiowego, lecz jednocześnie oddanego przyjaciela. Fakt, ten przemawia za tym,
iż wyznania miłości do Johna (pomimo wielokrotnych zdrad do,
których się dopuszczał) nie były jedynie pustymi frazesami, gdyż związek ten w
gruncie rzeczy opierał się na wzajemnej przyjaźni.
Na podstawie książki powstał bardzo nierówny film, którego pierwsza połowa doprowadza do łez rozpaczy, dlatego, że jest tak zła, druga natomiast dlatego, że jest tak dobra. |
Zdumiewa mnie jak ludzka w gruncie rzeczy jest to historia. Życie geja w katolickiej szkole w latach 70-tych z pewnością mogło przysporzyć wiele dramatów, Conigrave przeszedł jednak ten okres bez większych problemów. To samo się tyczy jego coming-outu przed rodzicami, którzy pomimo początkowego szoku nie mieli większych kłopotów z zaakceptowaniem go. Jego życie nie było serią niepowodzeń, czy niekończącym się pasmem cierpień, przez co wątek choroby wkraczające w to w miarę spokojne życie wybrzmiewa tym silniej.
Conigrave
nie był wielkim myślicielem, który w swojej historii zawarł życiowe mądrości,
które towarzyszyć będą ludzkości przez pokolenia. Nie mam w niej miejsca także
na heroiczną walkę inspirującą innych. Najwięcej miejsca poświęcone zostaje
bezsilności, która notorycznie odczuwał. Przez lwią część tekstu autor skupia
się na własnych odczuciach i lękach, na które nie znajduje jednak lekarstwa.
Niejednokrotnie zauważyć można, iż w chwilach, zamiast być opoką dla ukochanego on sam nieustannie
szukał wsparcia. Jego słabości przemawiały do mnie niekiedy mocniej niż
poświęcenie na które decydował się bez chwili zawahania.
Historie
dotyczące AIDS w czasach gdy wiązało się to z pewną śmiercią bardzo do mnie trafiają. Był to bowiem okres, w którym na świecie nagle pojawiło się wiele
niepotrzebnego cierpienia i strachu. Społeczeństwo zaczęło odrzucać ludzi
znajdujących się w grupie ryzyka, pojawiła się wzajemna nieufność spowodowana
tym, iż brakowało usystematyzowanej wiedzy na temat AIDS, choroba
rozprzestrzeniała się, ponieważ uciskanie przez lata homoseksualiście nie
chcieli ograniczać swojej dopiero co odzyskanej wolności. Aspekty te nie
zostały oczywiście zbytnio poruszone w tej książce, co w najmniejszym stopniu
nie wpłynęło na jej dramatyzm. Zakończenie bowiem zawsze jest takie samo –
choroba i śmierć, którą można było uniknąć.
Tim
i John nie dokonali żadnych spektakularnych czynów, ani nie przyczynili się do
zmian, jeden z nich postanowił jednak , że ich miłość jest warta uwiecznienia i
podzielenia się z innymi. Zapewne gdyby podobną historię stworzył wybitny
pisarz, akcenty rozłożone zostałby inaczej, całość naszpikowana byłaby
sentencjami podnoszącymi na duchu, a bohaterowie trafialiby prosto w nasze
serce. Tim Conigrave stworzył jednak coś co przez swoje wady jest tym bardziej
ludzkie. Prawdopodobnie nie był wielkim myślicielem, być może nie był dobrym
człowiekiem, ale przynajmniej naprawdę żył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz