Czytając
przez niemalże całe życie łatwo zaszufladkować się w określonych gatunkach.
Doskonale wiem jakie tematy poruszane w książkach mnie interesują a od których
cierpnie mi skóra. New Adult jest prawdopodobnie na szczycie gatunków, których
nie chce ruszać, a nawet jeśli już doskonała promocja przekonuje mnie do
sięgnięcia po jakiś tytuł czytanie szybko staje się torturą. Od wszystkiego są
jednak odstępstwa. Jedno z nich nosi tytuł „Serce ze szkła”.
Swój wywód powinnam zacząć od tego,
iż od zawsze śledzę rynek wydawniczy pod kątem książek, w których występuje motyw śmiertelnej choroby.
Książka Emmy Scott trafiła w moje ręce jednak kompletnie przez przypadek. Postanowiłam
zaryzykować i w sumie nie zawiodłam się.
Choć
„Serce ze szkła posiada wszystkie wady NA, jednak będąc na to przygotowana
uznawałam je za specyficzny „urok” powieści. Obowiązkowo mamy romans, którego
początek bierze się z jakiegoś nielogicznego wydarzenia. Całe szczęście autorka
odeszła od schematu cichej dziewczyny i bad boya, stawiając na postać
spokojnego chłopaka i gitarzystki zespołu rockowego uzależnionej od alkoholu,
próbującej zapomnieć o ciężkiej przeszłości i pozwalającej, aby ktoś inny
sprawował nad nią kontrolę. Bardzo szybko dowiadujemy się, że uroczy Jonah
także nie pozbawiony jest problemów, wśród których prym wiedzie problem z
przeszczepionym kilkanaście miesięcy wcześniej sercem, które zaczyna atakować
miażdżyca. Czując ciążący nad nim wyrok, chłopak sumiennie przestrzega
ustalonego harmonogramu – bierze w udział w niedzielnych spotkaniach z rodziną,
spędza wieczory z wąskim gronem znajomych, dorabia jako kierowca limuzyny i
całe dnie spędza na tworzeniu instalacji ze szkła, która ma być jego
dziedzictwem. Kacey wywraca jednak jego życie do góry nogami a przy okazji
zmienia swój sposób patrzenia na świat. Całość opiera się na utartym schemacie
znanych z wielu innych powieści jednak nie jest to wada. Czasami dobrze
poczytać o czymś co już się zna.
Niepodważalnym
plusem „Serca ze szkła” jest fakt, iż autorka nie bawi się w tworzenie romansu
z tajemnicą w tle, która ujawnia się pod koniec i zmienia życie bohaterów.
Wątek choroby wprowadzony jest już na pierwszych stronach i idealnie przeplata
się z wątkiem romantycznym. Dni Jonaha są bowiem policzone i wiedzą o tym
wszyscy, którzy go otaczają, łącznie z nowo poznaną dziewczyną. Fakt ten nadaje
jakiegoś dramatycznego wyrazu całości, ponieważ posiadając tą wiedzę Kacey
świadomie podejmuje każdą decyzję nie spodziewając się happy endu, a mimo to
bez wahania wkracza w życie protagonisty. Wybory bohaterów dokonane w chwilach
próby są ogólnie warte pochwały i sprawiają, że z miejsca lubimy każdą
pojawiającą się postać.
Na
uwagę zasługują stworzone przez autorkę relacje miedzy bohaterami. Kontakt
Jonaha bratem, rodzicami, przyjaciółmi jest czymś rozgrzewającym serce. Jego
znajomość z Kasey, która przez długi czas funkcjonowała na poziome przyjaźni
była ukazana fantastycznie. Więź łącząca tą dwójkę ujawniała się przy okazji każdego
dialogu, ich rozmowy podszyte były jednocześnie dawką wzajemnego pożądania. W tym
momencie pojawia się jednak pewne ale… Świadoma tego że NA rządzi się swoimi
prawami od pierwszych stron wiedziałam, że wcześniej czy później pojawi się
wątek romansowy. Związek, który na kartach swojej powieści opisała Scott w
najlepszym razie nazwać można letnim. Cała chemia między głównymi bohaterami
wyparowała, a w zamian dostaliśmy wątpliwej jakości dialogi i suche sceny seksu
(serio, te fragmenty miały w sobie tyle polotu co instrukcja obsługi drylownicy
do wiśni). Nie można mieć wszystkiego. Wróćmy jednak do jaśniejszej strony „Serca
ze szkła”.
Tak
ja NA tak i książki z wątkiem śmiertelnej choroby rządzą się swoimi prawami
wśród których wyróżnić można nadmierny patetyzm, głębokie sentencje i łzawe
momenty balansujące na granicy kiczu. Choć nie świadczy to może najlepiej o
moim guście czytelniczym jednak bez bicia przyznaję się, że uwielbiam to
wszystko co składa się na te historie. „Serce ze szkła” dostarczyło mi więc
dokładnie tego czego potrzebowałam (choć z bólem przyznam, że brakowało mi
sentencji a’la Green, które po prostu ładnie brzmią). Tak wiec tam gdzie miało
być puchato i słodko było puchato i słodko, tam gdzie miało być smutno tam było
smutno, tam gdzie miały się polać łzy tam… powiedzmy że wciąż było smutno. Na
wielki plus zasługuje również postawa protagonisty. O zachowaniu bohaterów
literackich w obliczu śmierci napisać można całą prace magisterską. Scott
odrzuciła jednak pomysły związane z samorealizacją, spełnianiu marzeń,
znalezieniu tej jedynej/jedynego i postawiła na próbie pozostawienia po sobie
jakiegoś dziedzictwa, czym w przypadku Jonaha była instalacja ze szkła, którą
chciał skończyć przed śmiercią. Całość zyskała tym samym na autentyczności i
realności, ponieważ zostawienie czegoś po sobie jest tym o czym chyba każdy z
nas myśli i co rzeczywiście można zrealizować. Nie musi być to artystyczne
dzieło, lub czyn który zapisze się w pamięci potomnych jednak nawet mała rzecz
może zaświadczyć o naszym istnieniu. Mogę więc z całą pewnością stwierdzić, że
podobał mi się wydźwięk tej powieści.
Jeśli
miałabym porównać książkę Scott do innych powieści najbliżej byłoby jej do „Utraty”,
która prawdopodobnie na stałe znalazła miejsce w moim sercu. I nie mam na myśli
tylko tego, że obie okładki wskazują na
to, że grafik miał jakiś gorszy dzień, lecz fakt iż noszą w sobie ogromne pokłady
ciepła i dostarczają odpowiedniej dawki wzruszeń (choć „Serce ze szkła” definitywnie wygrywa jeśli chodzi o zakończenie).
Żadna z ich nie udaje, iż jest powieścią, która ma odmienić czyjeś życie, lecz
nawet te krótkie chwile spędzone w ich towarzystwie sprawiają, że człowiek
czuje się troszeczkę bardziej zaprzyjaźniony ze swoim życiem.
Myślę, że mogłaby mnie wciągnąć. Nie mówię nie.
OdpowiedzUsuń