Przeglądając
listę książek, które przewinęły się przez moje życie , zdziwiłam się jak niewiele
z nich zapisało się w mojej pamięci. Czasami jestem w stanie przypomnieć sobie
pojedyncze fragment fabuły, kiedy indziej jakąś emocję, którą nie jestem w
stanie przypisać żadnej konkretnej treści, zazwyczaj jednak kwituję każdy tytuł
jedynie wzruszeniem ramion. Jednak pośród całej masy nic niemówiącego mi zlepku słów
co kilkanaście miesięcy przewija się jedna seria, która pomimo upływu lat
towarzyszy mi jak cień. Lata mijają, moje życie zdążyło zmienić się
kilkukrotnie, ze specyficznej nastolatki, zmieniłam się w rozmarzoną dorosłą,
jednak za każdym razem gdy otwieram nową książkę ze świata Nocnych Łowców cichy
głosik z tyłu mojej głowy mówi „Witaj w domu…”.
Mroczne
intrygi nie są najlepszą serią, która wyszła z pod pióra Cassandry Clare, jej
bohaterowie nie są tymi, których nazwać mogę najbliższymi mojemu sercu,
zdarzenia w niej opisywane nie zamieszkują moich myśli na długie tygodnie, jest
to jednak wciąż największy crash książkowy, którego mogę oczekiwać. Z
historiami osadzonymi w świecie Nocnych Łowców tak chyba po prostu już jest –
nie muszą być tymi jedynymi, żeby i tak zawładnąć moim sercem w stopniu, w
którym nikt nie potrafi już tego osiągnąć.
„Pani
noc” otworzyła nowy rozdział w mojej historii z Clare. Po szóstym tomie „Darów
anioła” byłam pewna, że już na zawsze pożegnam się z twórczością tej pani. W
końcu zaczynam studia, czeka mnie dorosłe życia i czas zostawić ten etap za
sobą. Bla, bla, bla… Choć rozpoczęcie serii „Mrocznych intryg” nie było idealne
dało mi więcej radości z czytania niż wszystkie książki z tamtych lat razem
wzięte. „Władca cieni” kontynuuje to co zaczęła pierwsza część. Po niemożliwie
długich miesiącach oczekiwania ponownie dałam się zawładnąć światu Nocnych
Łowców do tego stopnia iż rzeczywistość przestała dla mnie istnieć. I dobrze mi
z tym.
To
co warto zanotować to fakt, iż seria ta dość znacznie zyskała w moich oczach dzięki najnowszej powieści.
Oczywiście nie dało się uniknąć dłużyzn, które tak przeszkadzały mi we wcześniejszym
tomie, jednakże tym razem autorka postanowiła prowadzić fabułę wielotorowo
dzięki czemu całość zyskała na dynamice, wydarzenia poznawaliśmy z różnych punktów
widzenia, a ja nie musiałam się męczyć dłużej niż powinnam, z pewną irytującą parą *ekhem* Emma i Jules
*ekhem. Tak więc dostaliśmy, aż 3 przeplatające się wątki, które teraz mam
zamiar rozłożyć na czynniki pierwsze.
Emma
i Jules
Nieprzepadanie
(delikatnie ujmując) za dwójką protagonistów może być dosyć problematyczne (o
czym przekonałam się w przypadku „Pani Nocy”). Emma i Jules mają w sobie cechy,
które niesamowicie mnie irytują, a dodatkowo są jeszcze wplątani w relacje,
która kompletnie nie przypadła mi do gustu i którą jest niemalże idealnym
odwzorowaniem tego co mieliśmy w pierwszej trylogii. Nic wiec dziwnego, iż moje
emocje podczas czytania wydarzeń opisywanych z ich perspektywy oscylowały
pomiędzy skrajną obojętnością a irytacją. Na szczęście jak na książkę, w której
Emma jest główną bohaterką moje cierpienia trwały zaskakująco krótko. Odnośnie
ich relacji moje wrażenia wciąż są raczej negatywne. Najbardziej denerwuje mnie fakt, iż Clare po tym jak skrupulatnie przez całą trylogie
„Diabelskich maszyn” przedstawiała nam więź parabatai jako coś pięknego,
niepowtarzalnego i czystego, tutaj odziera to z całej niewinności i przedstawia
jako zobowiązanie niszczące życie. Oczywiście wszystko w życiu ma swoje jasne i
ciemne strony co nie zmienia faktu, że wątek ten bardzo mi nie pasuje. Jedyną
dobrą rzeczą, którą zauważam to fakt, iż Clare nie bawi się w subtelności i
pozbawia (a przynajmniej ogranicza) nas opisu przeżyć wewnętrznych ukazującego
jak to ciężko w życiu naszym protagonistom. Gdy robi się zbyt gorąco Emma z
Julsem po prostu się na siebie rzucają nie myśląc o konsekwencjach. W sumie
jestem w stanie to przeżyć.
Rozpatrując naszą nierozłączną parę przyjaciół jako pojedyncze jednostki także zauważyłam
malutki progres. Emma dalej jest tą niezwyciężoną, nieustraszoną wojowniczką,
która nie zawaha się zmierzyć z żadnym przeciwnikiem, bez chwili namysłu ratuje
niewinne dzieci z rąk strasznych złoczyńców a przy tym rzuca kilka kąśliwych
uwag. Jej postać w żaden sposób nie ewoluuje. Przeciwieństwem tego stanu rzeczy
jest jej parabatai. Julina dał się poznać w „Pani nocy” jako kochający brat, opiekun rodzinnego
ogniska, marzyciel, artysta, wojownik, przekładający wszystko ponad dobro
rodziny. Jednak już wówczas wtrącane były mniej lub bardziej ukryte wskazówki,
iż na tej krystalicznie czystej postaci zaczyna pojawiać się pewna rysa. Pod
koniec książki jasne już było, iż Julian posiada drugą , dość okrutną naturę i
w kwestii obrony swojej rodziny nie przebiera w środkach. We „Władcy cieni”
wątek ten został jeszcze bardziej wyeksponowany, a niemalże każde jego
działanie kwitowane jest wspomnieniem o jego „okrutnym sercu” (choć nawet bez
tych „subtelnych” wskazówek czytelnik byłby w stanie wychwycić, że coś jest
mocno nie tak). Z racji wydarzeń, które miały miejsce pod koniec tego tomu, a
także wiedzy jaka dostała się w jego ręce sądzę, iż jego zachowanie będzie
miało ogromne znaczenie dla rozwoju dalszej fabuły i jestem niesamowicie
ciekawa w jaki sposób podejdzie do tego autorka. Julian stał się bowiem bardzo
niebezpieczną postacią ( to jaki udział w jego zachowaniu ma więź parabatai
jest inną kwestią). Choć wątpię, iż autorka pokusi się o uczynienie z niego
głównego antagonisty (a szkoda), to z pewnością stanie się on przyczyną
ogromnego nieszczęścia, które spadnie na głowę biednych Nocnych Łowców. Mając
powody do zemsty, oraz potężną broń w rękach stał się w moich oczach jedną z
najciekawszych, lecz wciąż niemniej irytującą postacią tej serii.
Kit,
Ty, Livvy
Wątek
ten to idealny przykład jak zjednać przychylność fanów i trafić do ich serca
ukazując przygody bohaterów, którzy nic nas nie interesowali przez ponad 800
pierwszych stron serii. Ty i Livvy poznaliśmy już trochę w poprzednich
części, jednak ich zadaniem było głównie zachowywać się uroczo i być słodkim
balastem dla biednego Julsa. We „Władcy cieni” pozwolono im jednak rozwinąć
skrzydła (choć przez całą książkę miałam wrażenie, iż Livvy jest trochę jakby
na doczepkę, a jej postać jest jedynie środkiem do jakiegoś nieznanego celu (co
potwierdziło się w zakończeni), choć w dalszym ciągu egzystują jako dodatek do
kogoś. Tym kimś jest tym razem pewien Herondale. Kit, bo o nim mowa, szturmem
zdobył moje serce. Młody chłopak, który zrządzeniem losu został wcielony w
szeregi nocnych łowców daje czytelnikom świeże spojrzenie na doskonale znany nam
świat. Z pasją godną Herondalów, narzeka na wszystko co go otacza, jest
impulsywny, porywczy, sarkastyczny, oddany przyjaciołom i wyższej sprawie.
Łączy w sobie najlepsze cechy Willa i Jacea przez co po prostu nie da się go
nie lubić. Gdyby tego było mało jego rodząca się przyjaźń z bliźniakami jest
niczym światło w otchłani rozpaczy do którego sprowadziła nas Clare. Ich wątek,
nie miał na celu popchnąć fabuły znacząco do przodu, lecz sprawić aby czytelnik
pokochał ich całym sercem. Przez większość książki trójka ta miota się bowiem trochę
bez celu wykonując zadania, które można by przydzielić któremukolwiek z pozostałych
protagonistów, lub wpada w kłopoty, jednak ich interakcje, rozmowy, drobne
gesty przyjaźni sprawiały, że można by czytać o tym w nieskończoność.
Mark,
Christina, Kieran
Stwierdzenie,
iż wątek tej trójki przypadł mi do gustu byłby delikatnym niedomówieniem.
Bowiem to co Clare wychodzi najlepiej to właśnie trójkąty miłosne. Choć
pojawienie się tego motywu spodziewałam się już podczas czytania „Pani noc” nie
myślałam, iż dostanę coś tak intensywnego. Każdą konfrontacje między
którąkolwiek z postaci z tej trójki kwitowałam szerokim uśmiechem. „Władca
cieni” tak naprawdę zaczął się dla mnie dopiero w momencie ponownego pojawienia
się Kierana. Co prawda Clare doprowadzając do spotkania się całej trójki
posłużyła się bardzo wygodnymi zbiegami okoliczności, które aż kuły w oczy jestem
w stanie o tym zapomnieć, obserwując późniejsze losy tej niecodziennej
relacji. To co jednak najmocniej wyróżnia ten związek na tle wielu innych to
jego nie oczywistość. Choć z tyłu głowy ciągle mam świadomość i to wszystko
zakończy się happy endem dla każdego zainteresowanego, w miarę upływu stron coraz częściej poddawałam w
wątpliwość to rozwiązanie jako zbyt nawiane. Bohaterowie wydają się bowiem
naprawdę dojrzali i świadomi faktu, iż pierwsza miłość to nie zawsze uczucie na
całe życie z czego znaczna większość postaci w tego typu książkach nie dostrzega.
Całość nie byłaby jednak w ułamku tak ciekawa gdyby nie postacie biorące w niej
udział. Każda z nich jest bowiem niezwykła, lekko nieprzystająca do
otaczającego ją świata, prostolinijna, uczuciowa i szczera. W sumie dość ciężko
napisać cokolwiek więcej, ponieważ ich główny udział w książce ograniczał się
do wzajemnych interakcji. Widocznie Clare uznała, iż stworzyła coś na tyle
dobre, iż nie potrzebuje dodatkowej otoczki,
a ja zgadzam się z tym podejściem.
Odkładając
na bok sylwetki poszczególnych postaci warto przyjrzeć się fabule z trochę
szerszej perspektywy. Clare już od jakiegoś czasu przestała kierować swoje
serie do młodszego czytelnika, tak jak było to w przypadku „Darów anioła”.
Jednak „Mroczne intrygi” wydają się wyjątkowo mroczne nawet na tle pozostałych
książek autorki z ostatnich lat. Pisarka tym razem postanowiła skupić się na
kwestii śmiertelności. Ożywia zmarłych, każe tropić swoim bohaterom księgi
służącej do nekromancji, pozbawia ich tego co najważniejsze i każe wątpić w
najczystsze uczucia. Nie wątpię, że tak jak wszystkie pozostałe serie i ta zakończy
się happy endem, tym razem czekać nas może jedan troszeczkę więcej niż tylko
łyżka dziegciu, ponieważ autorka coraz śmielej pogrywa sobie z czytelnikiem
umieszczając bohaterów w sytuacjach ekstremalnych, szczególnie jeśli dotyczy to
postaci, których znamy od lat ( nie ma co ukrywać, iż „Mroczne intrygi” nie
da rady czytać w oderwaniu od pozostałych dzieł autorki).
Clare
tym razem, tak jak w żadnej ze swoich wcześniejszych powieści, postawiła na wątki
LGBT. Związek Aleca z Magnusem już dawno stał się czymś tak oczywistym, że nie
powoduje niemal żadnych emocji, co związało się z wysunięciem na pierwszy
burzliwej relacji Marka i Kierana. I choć nie mam żadnych zastrzeżeń do takiego
sposobu prowadzenia fabuły mam wątpliwości na ile jest to podyktowane chęcią wprowadzenia
kolejnych przedstawicieli tej grupy (co ważne zaznaczenia w tej części pojawia
się także postać trans czego nie spodziewałam się kompletnie), a na ile
przyciągnięcia uwagi fanów, których znudził już stabilny Malec. Choć intencje
autorki na pozór wydają się dość czyste, ponieważ oprócz osób z grupy LGBTQ w
jej książce znaleźli się również postacie reprezentujące osoby z nadwaga (co
wyszło w moim mniemaniu dość topornie) jak i te ze spektrum autyzmu, chwilami
włączała mi się lampka alarmowa zwracająca moją uwagę, że seria ta
niebezpiecznie skręca na drogę upodobaną przez fandom, szczególnie jeśli wezmę
pod uwagę możliwość jeszcze jednego kiełkującego romansu, którego istnienia nie
jestem na 100% pewna, jednak niektóre fragmenty ukazują że wcale nie muszę być
w błędzie.
Inną
rzeczą w związku z którą mam małe wątpliwości to wiek bohaterów, z którym
autorka ma widoczne problemy. Przy wcześniejszych powieściach gdy wszyscy
należeli do jednego przedziału wiekowego nie odczuwało się takiego dysonansu
jak teraz gdy dochodzi do spotkania bohaterów w różnym wieku. Tak wiec Kit z
drużyna traktowani są jako duże dzieci podczas gdy Clare z Jacem w tym wieku byli
opisywani jak dorośli całkiem odpowiedzialni za swoje czyny. Clary matczynymi gestami obdarowuje Emme, choć ta tkwi jednocześnie w związku Markiem który jest w tym samym wieku.
I nie wynika to z tego, że w końcu istnieją bohaterowie starsi od
naszych protagonistów mający realny wpływ na fabułę, lecz fakt, że autorka jakoś
nieporadnie dostosowuje myślenie bohaterów do ich rzeczywistego wieku. Choć może po prostu się
czepiam.
Przez
długi czas sądziłam, że tak jak dla wielu innych "Harry Potter" jest
książką, która odcisnęła stały ślad na moim życiu, ta z którą dorastałam i
którą zawsze będę wspominać. Podczas czytania kolejnej książki Clare
uświadomiłam sobie jednak, że to nieprawda. To właśnie ze światem Nocnych
Łowców, jestem związana, jak bardzo niedoskonały i niedopracowany by on nie był. Bez problemu mogę przypomnieć sobie moje emocje związane
z czytaniem "Miasta szkła", radość na wieść o zapowiedzi
"Mechanicznego anioła", oczekiwanie na każda kolejną powieść, deklaracje, że już nigdy więcej, które później i tak zastępowane
są momentami euforii. Nie jestem i nigdy nie byłam w pełni obiektywna w
stosunku do Clare. Jest to po prostu jedna z tych powieści które odczuwam trochę
bardziej sercem niż rozumem. I niech tak zostanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz